sobota, 30 sierpnia 2014

Jak poznałem Harry'ego Pottera...

Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Była wigilia świąt Bożego Narodzenia. Było już późno po kolacji, w telewizji leciał Kevin Sam w Domu, a ja siedziałem na fotelu babci trzymając w rękach książkę. Miałem wtedy może 6 albo 7 lat. Tytuł przemawiał do mnie złotymi literami: Harry Potter i Kamień Filozoficzny. Ale faza, czegoś takiego jeszcze nie znałem. Po pierwszych paru stronach byłem, hmm... zszokowany? Zawiedziony? To chyba dobre słowo. Fabuła nie porwała mnie od samego początku. Opowiadała o jakichś nudnych Dursleyach. Bałem się, że tak będzie cały czas. Że zostałem paskudnie oszukany a cały ten "kamień filozoficzny" to jakaś zmyłka albo metafora. Starałem się wtedy nie myśleć o najczarniejszych możliwych scenariuszach (czyli totalnie skopanej książce), a wręcz brnąłem dalej, bo wierzyłem, że może mi się to spodobać. Oczywiście, moje przeczucia nie były mylne.
Okładka , którą widziałem tamtego dnia.
Wszystko co działo się później w fabule zrobiło mi totalne pranie mózgu, w tym pozytywnym sensie. Był bohater, który był nieco starszy ode mnie, ale taki... zwyczajny, zupełnie jak ja. Miał stereotypowo nierozumiejących niczego opiekunów, spinających się do niego o wszystko. Nie miał rodziców, ani nawet przyjaciół, zatem był samotny. Aż w końcu, nagle, ni stąd ni zowąd stał się kimś wyjątkowym. Okazało się, że jest czarodziejem i czeka go kilka lat edukacji w tak fantastycznej placówce, jaką był Hogwart. Wszystkie te niesamowite wydarzenia, które go spotykały, mecze Quidditcha, zajęcia z zielarstwa, a nawet porypanych (z powodu Snape'a) eliksirów były czymś, co było dla mnie całkiem nowe i urzekające tak bardzo, że chciałem, aby spotkało mnie to w prawdziwym życiu. Nazwijcie mnie wariatem albo kimś nienormalnym, ale przez długi czas wierzyłem, że być może to wcale nie jest fikcja i w końcu, gdy będę miał 11 lat, przyjdzie do mnie ten upragniony list. Wracając do fabuły, była niesamowita, różnorodna. Że aż użyję takiego oklepanego zwrotu: magiczna. Okej, magia to powszechny temat w książkach, podobnie fantastyczne stwory i czarodzieje-mordercy. Ale o wyjątkowości tej książki stanowi to, że dzieje się ona jakby na tym samym planie, na którym toczy się zwyczajne, szare, nudne życie. Świadomość tego, że gdzieś obok nas, nieświadomych niczego, mogą toczyć się zaciekłe boje o losy świata, jest przytłaczająca.
Plakat filmowy "jedynki".
Obawiam się, że ten cały opis i opinia o pierwszej części tej historii jest nacechowana emocjonalnie. Oczywiście, że jest, ale nie na tyle, żeby miała wpływ na ocenę końcową. Bo nawet osoba, która nie jest fanem Harry'ego Pottera musi przyznać, że seria ta miała ogromny wpływ na współczesną literaturą, a nawet popkulturę w ogólnym tego słowa znaczeniu. Jak to powiedział kiedyś Stephen King: Harry Potter jest o przezwyciężaniu strachu, znajdowaniu wewnętrznej siły i robienia tego, co jest słuszne w walce z przeciwnościami. Zmierzch jest o tym, jak ważne jest to, by mieć chłopaka.

"Marzyciele" (2003) *możliwe spoilery*

Razem z Orianą przymierzaliśmy się już raz do Marzycieli, ale wtedy czynnik techniczny nie pozwolił nam napawać się widokiem Louisa Garrela (bo głównie dla niego chcieliśmy obejrzeć film, SIC!) w jednej z ról głównych. Po paru(nastu?) miesiącach udało nam się w końcu obejrzeć film w całości. I owszem, Louis Garrel jest tutaj wyjątkowy, ale cała produkcja jest jedyna w swoim rodzaju, ciekawa, interesująca. Ale od początku.
Główny motyw filmu w pigułce.
Młody amerykański student Matthew (w tej roli Michael Pitt) trafia do Paryża, by nauczyć się języka i zaznać nieco europejskiej kultury schyłku lat 60' (jest rok 1968). Miasto jest wtedy miejscem dość nieprzyjaznym dla przyjezdnych - rewolucje kulturalne, polityczne i społeczne stanowczo nie sprzyjają imigrantom. Szczęśliwym trafem, szybko poznaje on francuskie rodzeństwo, Isabelle (Eva Green) i Theo (omg, Louis Garrel), które pod nieobecność rodziców postanawia przygarnąć w swe progi zagubionego jankesa. I tutaj zaczyna się najważniejszy wątek filmu, czyli budowanie relacji między bohaterami. Isabelle i Theo tworzą swoistą grupę, do której Matthew usiłuje się wkupić. Jako osoba trzecia postrzega ich relację jako wyjątkową (nawet jak na relację brata i siostry), chce jej zaznać od środka. Z czasem wychodzą na jaw tępione przez wielu krytyków wulgarność i ordynarność produkcji. Jak się okazuje, relacja bliźniąt jest totalnie sprzeczna ze wszelkimi schematami, które znamy wszyscy. Jest wielokrotnie bardziej intymna, oboje nie wstydzą sypiać ze sobą nago, kąpać się wspólnie, czy całować się w usta na dobranoc.
Theo i Matthew.
W końcu, Matthew szczęśliwie (dla niego) dołącza do "grupy" jako jej trzeci członek. Musi zaakceptować zasady, które w niej panują, wyzbyć się wstydu, złamać wszelkie znane mu do tej pory tematy tabu. Widać wyraźnie, że nasz student chce być kochany przez Theo i Isabelle, jednak oni postrzegają to zupełnie inaczej. Theo staje się zazdrosny, zaczyna sprowadzać sobie kobiety, by wzbudzić zazdrość siostry. Ona natomiast rzeczywiście zdaje się skłaniać ku nowemu obiektowi westchnień - Matthew. Odtrąca bliźniaka, któremu przecież całe życie poświęcała tyle uwagi. W pewnym momencie Matthew słusznie zauważa, jak chora jest ich relacja. Oskarża ich o niedojrzałość i nieświadomość tego, że są już dorośli i powinni zbudować sobie swoje życia. Sytuacja kończy się zaproszeniem Isabelle na randkę TYLKO WE DWOJE, co totalnie uderza w jej brata.

Recenzenci mają rację - film jest ordynarny i wulgarny. Emanuje erotyzmem, ba, seksem w czystej postaci. Twórcy nie pokusili się tu o cenzurę, subtelne krycie nagości zwiewnymi tkaninami, grą świateł - wszystko widzimy na własne oczy, jakby było to coś najnormalniejszego, co możemy ujrzeć w filmie (że też nie wspomnę o kompletnie dzikiej scenie z plakatem). Oprócz tego znajdziemy tu używki wszelkiej maści, bo i bez tego nie mogło się obejść. Ale ja nie mam nic przeciwko, moim zdaniem świetnie oddaje to klimat tamtych czasów, w których eksperymenty z cielesnością i wytrzymałością organizmu na toksyny były na porządku dziennym. Gra aktorska - świetna. Dziwne zachowanie rodzeństwa, zagubienie Matthew odegrane bezbłędnie. Fabuła - ciekawa, pomysłowa, szokująca. Fantastyczna relacja między bohaterami. Wieloznaczne zakończenie. I Garrel. Polecam w ciemno.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Jak zepsuć serial? - "The Walking Dead"

Był taki czas, że motyw zombie w filmach/komiksach/grach był moim ulubionym. Mogłem w kółko wałkować Noc Żywych Trupów, 28 Dni Później, non stop łoić w Left 4 Dead. W końcu w jakiś sposób odkryłem The Walking Dead, które jeszcze wtedy miało tylko dwa sezony. Zainteresowałem się, obejrzałem jeden odcinek i totalnie przepadłem. To było to, czego mi było trzeba, akcja była budowana stopniowo, zawierała ciekawe zwroty, bardzo ludzkich bohaterów, no i oczywiście masę na wpół zgniłych chodzących zwłok.
Któryś z nowszych plakatów serialu.
Serio, pierwsze dwa sezony łyknąłem w 3 albo 4 dni. Świetnie się to oglądało, odcinki kleiły się, były pełne napięcia, a co najważniejsze, z bohaterami było bardzo łatwo się zżyć. Byli tacy jak my, zwykli ludzie - łatwo popadali w rozpacz, tęsknili, bywali wybuchowi. Pierwszy sezon upłynął w atmosferze całkowitego survivalu. Dało się wyczuć, że grupka głównych bohaterów to wybrańcy, którzy są w zasadzie z góry skazani na niepowodzenie. Walczyli na przegranej pozycji, usiłowali wydrzeć sobie jeszcze ten jeden dzień życia. Drugi sezon w opinii wielu dość niepotrzebnie przerodził się w swoistą telenowelę. Prawie cały miał miejsce na farmie, która była świadkiem wielu tragedii i dramatów. Moim zdaniem - bardzo fajny sezon. Okej, samych zombie dość niewiele, mało strzelania i przetrwania, ale relacje między bohaterami zostały tutaj przedstawione fantastycznie. Łatwo było się wzruszyć ich losem, utratą najbliższych, zbliżającą się i nieuchronną porażką. Finalne sceny dawały jakby ujście całemu deficytowi akcji i wypełniały tę pustkę w stu procentach. Po obejrzeniu tych dwóch serii byłem szczerze załamany, "że jak to, już koniec? Ja chcę więcej, przeżywam!". Długo jeszcze żyłem wydarzeniami serialu, zdążyłem nawet całość obejrzeć jeszcze raz i nawet mnie nie znudziła. W końcu nadszedł sezon trzeci.
Jedyna słuszna ekipa.
I tu już kompletna odmiana. Nasza ekipa osiedla się w *SPOILER* opuszczonym więzieniu *SPOILER *, gdzie powoli odbudowuje "cywilizację", że tak to ujmę. Chodzi mniej więcej o to, że znaleźli sobie pozornie bezpieczne miejsce i w nim siedzą, bronią się przez trupami i jest fajnie. Dla widzów średnio fajnie, bo wszystko zostało masakrycznie przeciągnięte w stosunku do komiksowego odpowiednika. Masa wątków jest tu wciśnięta na siłę, niepotrzebna, nudna jak flaki z olejem. Zombie może i więcej, ale co z tego, skoro brakuje tego niesamowitego, przytłaczającego klimatu zagubienia, opuszczenia, apokalipsy? Fabuła zamiast trzymać stałe tempo jest nierówna, momenty w miarę ciekawe są przeplecione z usypiającymi. Postacie stały się jeszcze bardziej płaczliwe, miałkie, niepoważne, niż kiedykolwiek. Jedynie postać Gubernatora z lekka ratowała tutaj całość. A potem zaczął się sezon czwarty, którego nie mam nawet siły komentować, i którego przyznaję, nie obejrzałem w całości. Zabrakło mi cierpliwości. O ile komiks na tym etapie potrafił mnie porwać, o tyle serial tutaj już wszedł na jakieś kosmicznie niemożliwe tory. Serio, teraz już się tego nie da oglądać, przynajmniej ja już nie mam do tego siły. Bohaterowie są odpychający. Akcja usiłuje być  zaskakująca i żwawa. To nie jest ten serial, który uwielbiałem. Możecie odebrać to jak ból dupy, ale szczerze nie polecam. A jeśli już, to tylko 2 pierwsze sezony. O reszcie śmiało możecie zapomnieć.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Wes Anderson, czyli awangarda w kinie

Odkąd mam filmweba, staram się patrzeć na filmy i seriale nieco bardziej pod kątem wykonania, nie tylko fabuły i bohaterów. Zacząłem zwracać dużo większą uwagę na szczegóły, które często burzyły mi obraz całości i odbierały mi radość z seansu. Denerwował mnie też fakt, że filmy, które oglądałem, w większości były nudną i przereklamowaną komerchą, tragicznymi horrorami i totalnie kiczowatym sci-fi. W końcu odważyłem się sięgnąć po coś innego niż zwykle i jakiś czas temu razem z dziewczyną postanowiliśmy zagłębić się w filmografię Wesa Andersona, bo z zasłyszanych opinii wynikało, że niezły z niego kozak w kwestii reżyserii. Czy naprawdę? Odpowiedź brzmi: jego filmy są dość nierówne, ale zawsze są powyżej przeciętnej.
Grand Budapest Hotel, czyli ostatnio najbardziej napompowany medialnie film Andersona.
Przygodę z jego filmami zaczęliśmy od Moonrise Kingdom (w polskiej wersji absurdalni Kochankowie z Księżyca) i już wtedy dało się zauważyć, że jego filmy są nietypowe. Najbardziej charakterystycznym motywem przewijającym się przez jego produkcje (nawet te najwcześniejsze) jest dzika, minimalistyczna estetyka, pełna zazwyczaj jednego motywu kolorystycznego przypisanego całemu filmowi. Wraz z nią występują nietypowe kadry i niemalże absurdalne, mające dodać dramatyzmu zbliżenia. W jego filmach wszystko jest pedantycznie poukładane, do bólu równe, ujawniające perfekcjonizm swego twórcy. Nie mam zamiaru rozwodzić się tutaj nad każdym jednym jego filmem (bo na pewno w końcu doczekają się swoich samodzielnych recenzji), jednak postaram się pokrótce przybliżyć odczucia związane z każdym z nich.
Moonrise Kingdom, komizm, absurd, perfekcjonizm.
Wyżej wspomniane Moonrise Kingdom oczarowało mnie klimatem, budowanym nastrojem i swą estetyką. Bohaterowie byli uroczy i rozbrajający, a fabuła całkiem zaskakująca i łatwa w odbiorze. Kolejnym strzałem był Grand Budapest Hotel, czyli film dość świeży, bo tegoroczny - był to strzał trafiony. Ponownie estetyka, tym razem jakby jeszcze widoczniejsza i bardziej porywająca. Fabuła ponownie przemyślana, intryga, tajemnica, pieniądze i legendarny hotel budowały niepowtarzalny nastrój. Na pochwałę zasługuje też obsada, bo ta jest gwiazdorska przez duże Gie.
Później zdecydowaliśmy się sięgnąć po jego wcześniejsze filmy, by jakoś odnotować ewolucję, która musiała następować w jego filmografii. Następnym wyborem był Genialny Klan - wyraźnie było widać, że wyjątkowy styl Andersona dopiero kiełkował, choć i tu pojawiały się te zabawne, przemyślane ujęcia. Brakowało wyżej wspomnianej estetyki (w tej notce nadużyję tego słowa), ale bohaterowie wciąż byli ciekawi, motor napędowy (Bill Murray w roli ojca marnotrawnego) fabuły nie najgorszy, w skrócie - bardzo dobry film.
Podwodne Życie ze Stevem Zissou, czyli mały zawód.
Następnie zdecydowaliśmy się na Podwodne Życie ze Stevem Zissou. Tu kolory i andersonowy styl (typowe dla niego przedstawienie postaci w pierwszych kadrach) wkraczały już na właściwe tory. Problem był taki, że film był... nudny, przynajmniej w mojej opinii. Owszem, był humorystyczny, motyw polowania na podmorski unikat w postaci rekina był fajny, ale ta produkcja strasznie mi się dłużyła i zdarzały się momenty trochę wciśnięte na siłę.
Bonus #1: może miałem zbyt wygórowane oczekiwania.
Bonus #2: Owen Wilson powoli zaczyna mnie denerwować.

Ostatni film Andersona, który oglądaliśmy, to Pociąg do Darjeeling - i tu już znaczna poprawa i większa satysfakcja. Wszystko było tu dopracowane, przemyślane, na swoim miejscu. Ponownie pomysł ze zrzeszającą się rodziną (jakby motyw przewodni), ale w dość nowatorskiej, indyjskiej scenografii. Jedną z głównych ról grał tutaj pociąg, który był pełen ciekawych osobistości, i który był motorem napędowym wielu żartów sytuacyjnych (na przykład całego zajścia z wężem, szalony pomysł). Obsada w dużej części niezmieniona, co w sumie wychodzi na plus, bo mamy szansę zobaczyć tych samych aktorów w różnych kreacjach (oprócz Owena Wilsona, którego w kolejnym filmie już chyba nie przetrawię). Andersonowego stylu stosunkowo niewiele, ale wszystko inne na swoim miejscu. Kawał dobrego filmu.

Wciąż jesteśmy w trakcie zapoznawania się z filmografią tego dość słynnego (ostatnio) reżysera, i w sumie nawet jeśli film nie jest specjalnie porywający, ciekawy, czerpie garściami z innych, to jednak zawsze jest w nim jakiś element, który zaskakuje. Zawsze stylistyka jest odmienna, pasuje do fabuły i bohaterów. Za to tego pana cenię. I już nie mogę się doczekać kolejnych filmów.

sobota, 23 sierpnia 2014

Gra, w którą łoił każdy - "Heroes of Might & Magic III"

Nie mogę powiedzieć, że mój offspring całkowicie poświęcał się zabawom na dworze, jeżdżeniu na rowerze, bieganiu po lesie i dzikim harcom na świeżym powietrzu (mam na myśli dzieciństwo, oczywiście). Pochodzę z tego offspringu, który raczej pół na pół wychodził z domu i spędzał czas grając w gry na komputerze. I ja dość szybko dostałem swój pierwszy komputer, więc szybko pochłonęły sporą część mojego wolnego czasu. Od razu po podłączenia sprzętu, ogarnięcia poruszania się po pulpicie, ojciec przyszedł do mnie i powiedział, żebym zainstalował mu grę, który pożyczył od kumpla z pracy, a która była ponoć bardzo zajmująca i fajnie się w nią grało. I tak "herosi" zostali pierwszą grą, w którą kiedykolwiek zagrałem, i w której totalnie przepadłem. Informacje mniej ciekawe, ale jednak istotne? "Hirołsi" to typowa strategia turowa w klimatach fantasy wydana przez 3DO Company w 1999 roku.
Interfejs gry i bohater na koniu.
Klimat fantasy, które już wtedy kochałem, był tu wyczuwalny na kilometr. Wszystkie te fantastyczne stwory, magiczne artefakty, mapy zupełnie losowo kreowane, ciekawi bohaterowie i magia zdobyli mnie od pierwszego odpalenia. Bardzo podobała mi się różnorodność istot w zamkach i ich wygląd. To było dla mnie takie nowe, takie wyjątkowe, że mam wpływ na tyle czynników, czuję się jak bohater z tą swoją pikselowatą armią i królestwem. Po latach uruchomiłem grę kolejny raz i moje wrażenia i odczucia w ogóle się nie zmieniły - tym razem jednak wszystko już rozumiałem bardziej i więcej dostrzegałem. Więc teraz trochę z dojrzalszego podejścia - tak jak mówiłem, losowość i nieprzewidywalność rozgrywek jest niesamowita nawet obecnie. Przeciwnicy potrafią być prawdziwymi scumbagami i mogą nas męczyć całą rozgrywkę, aby w końcu nagle przyjść z siłami tak wielkimi, że nie zdążymy się oblizać. Serio, ta gra zrobiła ze wszystkich moich znajomych pro strategów pokroju legendarnego Endera. Różnorodność  zamków i istot jest powalająca. Wygląd każdego jednego stworka, żołnierza jest tak dopracowany, tak pomysłowy, że cieszy oko nawet dziś. Jeśli chodzi o bardziej techniczne aspekty naszych minionów - ich wybór był bardzo wyważony, siły poszczególnych ras były bardzo zrównoważone, każde z królestw bez problemu mogło stawać do walki z innym.
Magia dawała całe multum zaklęć do wykorzystania. Od zwyczajnego spowolnienia celu, po totalnie destrukcyjną implozję - naprawdę było w czym wybierać.
 
Pole bitwy i badassowe czarne smoki.
Kampania, bo ta też jest bardzo istotnym aspektem rozgrywki, jest bardzo pomysłowa. Jest pełna bohaterów, w których łatwo się wczuć, intryg, walki o tron, demonicznej magii, obrzydliwej nekromancji, zwycięstw i porażek. Zadania w niej są zróżnicowane, często wymagają od nas niemałego wysiłku, a regulowany poziom trudności sprawia, że może być także przystępna dla nowicjuszy.
Momentami, "Heroes (...) III" stawał się grą towarzyską. Często gromadziliśmy się z kolegami przy jednym komputerze i toczyliśmy pełne emocji i nienawiści batalie.
Tak jest, uważam "Hirołsów" za grę kultową i wartą zapoznania się z nią. Współczesne dzieci niech już z dwojga złego wybiorą tę grę zamiast iPadów i całego szajsu z nimi związanego, wiem co mówię. A najlepiej to niech wyjdą pobiegać z kijami po lesie udając Aragorna i Froda. A "Heroes (...) IV" zawsze będzie dla mnie bękartem tej serii i proponuję to omijać szerokim łukiem, jeśli byliście/jesteście fanatykami "trójki". Bo ona wciąga nawet po 15 latach od premiery.

środa, 20 sierpnia 2014

Batman: The Animated Series (1992) - Mroczne Gotham w kreskówkowym wydaniu

Myślę, że większość osób, które urodziły się pod koniec lat 90' pamięta taki twór jak blok Toonami na Cartoon Network poświęcony całkowicie superbohaterom i ich pochodnym (z drobnymi wyjątkami). Ja, jako totalny nerd od wczesnej młodości, wręcz fanatycznie poświęcałem się oglądaniu Ligi Sprawiedliwych, Batmana Przyszłości, czy X-Menów: Ewolucji - właściwie były to jedyne seriale animowane poświęcone tej tematyce, które oglądałem.

Kiedyś, dość dawno temu, gdy jadłem śniadanie przed szkołą i zwyczajowo oglądałem telewizję, podczas przeskakiwania po kanałach udało mi się trafić zupełnie przypadkiem na jakąś poranną powtórkę odcinka jakiejś dziwnej kreskówki o Batmanie. Byłem totalnie zaskoczony, bo "jak to, przecież wszystko z tej serii powinno być na Toonami!". Odcinek strasznie mnie wciągnął, ale potem z jakiegoś dziwnego powodu nie mogłem już trafić na emisję kolejnego z odcinków. Zawsze leciało coś innego i tak jakoś wizja regularnego oglądania tego serialu rozmyła się.
Nieśmiertelne intro serialu.
Dopiero teraz, gdy moja komiksowa nerdowość odżyła, postanowiłem ponownie jakoś bardziej się zainteresować i obejrzeć wszystkie odcinki od deski do deski. Obecnie, gdy już trochę bardziej ogarniam wszystkie aspekty tego, co oglądam - mogę pokusić się o jakąś sensowną opinię. Jak to mówi stare brytyjskie porzekadło: first things first. Serial ma G-E-N-I-A-L-N-Y klimat. Jest to takie Gotham, jakie przedstawiono w komiksach, bardzo podobne do burtonowskiego (jeśli już mowa o filmach). Miasto jest totalnie mroczne, deszczowe, nieprzyjemne, niebezpieczne. Raj dla Mrocznego Rycerza. Postacie są idealnie zarysowane, Bruce Wayne jest hardy i tajemniczy jak należy, a z głosem Kevina Conroya (który opanował rolę Batmana do perfekcji) już w ogóle. I wszystkie nemezis Nietoperza są świetnie nakreślone - za przykład podam oczywiście Jokera, który jest odpowiednio pogięty, komiczny, ale momentami do bólu poważny (w dużej mierze dzięki Markowi "LukowiSkywalkerowi" Hamillowi, który wciela się w jego rolę).
Joker. Smutny, że jego ryba nie działa.
 Kreska może i nieco się zestarzała w stosunku do, na przykład, Batmana Przyszłości, ale dodaje ona całości produkcji specyficznego, oldskulowego klimatu. Nie mówię, że jest zła, w żadnym wypadku! Obecnie wydaje się po prostu nieco nieostra. Muzyka z kolei nic się nie zmieniła. Jest wciąż fantastyczna, głęboka, mroczna, niepokojąca, bardzo "gotycka", jeśli rozumiecie o co mi chodzi.
W skrócie - byłem bardzo zasmucony, że mojemu dzieciństwu umknęło coś takiego. Bo jest to kreskówka "batmanowa" do bólu. Jest mroczna, gotycka, komiksowa i jednocześnie przystępna młodszemu odbiorcy. Starszemu odbiorcy również, jestem przekonany, że większość współczesnych widzów tego serialu to nerdy i fanatycy komiksów tacy jak ja. To szokujące, ale naprawdę, nie widzę tu żadnych wad! Jeśli tak jak ja nie możecie przetrawić całego szajsu wylewającego się współcześnie z odbiorników - lećcie odreagować na Batman: The Animated Series. Nie będzie to czas stracony. A w dodatku poznacie Gotham od podszewki.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Thorgal Aegirsson - nie taki zwykły wiking

Komiksy były pierwszym nerdowskim medium z jakim miałem styczność. Szczęśliwym trafem, mój ojciec w moim wieku był takim samym nerdem jak ja teraz i kolekcjonował je.

Offtop: Kolekcjonowanie komiksów było kiedyś znacznie prostsze. Jeden zeszyt kosztował koło 7 złotych polskich. Obecnie cienkie zeszyty powiązane w jakieś serie usuwają się w cień na rzecz "grubych" i znacznie droższych powieści graficznych. Czy to dobry zabieg? Odpowiedzcie sobie sami.

Wracając jednak do komiksów - najpierw sięgałem oczywiście po te bardziej znane serie - Spider-Man, X-Men, Mega Marvele, a nawet Asterix i Obelix. Czytałem też Punishera, ale totalnie mnie wynudził. Ot, typek z karabinem. Na szarym końcu została mi do przeczytania jedna tylko seria - Thorgal duetu polsko-belgijskiego - rysował Grzegorz Rosiński, scenarzystował Jean Van Hamme. Nie byłem do końca przekonany do tej serii, od początku głównie nastawiałem się na te o superbohaterach, a ta akurat seria opowiadała o przygodach... wikinga. Nie sądziłem, że może się w niej dziać coś ciekawego, myślałem, że to bardziej realistyczny twór, niemalże historyczny. Dałem w końcu Thorgalowi szansę i nie pożałowałem.
Pierwsze kadry pierwszego zeszytu serii.
Jak się okazuje, to polsko-belgijskie dzieło jest serią bardzo baśniową, fantastyczną. Tak naprawdę to niewiele jest tu prawdziwej, realnej historii, właściwie ciężko ją tu w ogóle wyczuć. Akcja może się dziać właściwie gdziekolwiek, jednak ubiór bohaterów, niektóre określenia, wyrazy sugerują, że jest to najprawdopodobniej Skandynawia. Baśniowość, o której wyżej wspomniałem, jest tutaj ogromną zaletą. Każda z kolejnych przygód naszego wikinga jest inna, jest nietypowa, momentami potrafi nawet zjeżyć włos (genialna opowieść o "Alinoe", koniecznie obczajcie). Scenarzysta wielokrotnie pokusił się tutaj o sięgnięcie do mitów, podań, lub nawet o stworzenie własnych. Miejsca takie jak Kraina Olbrzymów, postacie takie jak Branka z Najwyższej Wieży lub Strażniczka Kluczy wydają się być zaczerpnięte z jakiś starych, zakurzonych tomiszczy o przygodach minionych skandynawskich herosów, a jednak wcale nie są. Świat przedstawiony jest (w swojej fantastyczności) zbudowany bardzo przekonująco, klimatycznie. Żyje własnym życiem, jest pełen magii, zagrożeń, niesamowitości i rzeczy tak dziwnych, że aż niemożliwych.
"Alinoe", czyli jeden z najciekawszych zeszytów serii.
W pewnym momencie rozpoczyna się dość długa historia o Thorgalu, który zmuszony jest udać się do krainy swych przodków. To może zabrzmieć dziwnie, ale rzeczywiście, czeka go daleka droga. Zwrot akcji, który następuje w tym momencie jest co najmniej szokujący. Mało tego, to chyba najlepszy zwrot akcji, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem w komiksie. Powiem tylko, że zwrot ten na pewno zmieni wasze postrzeganie głównej postaci.
I właśnie, docieramy do bohaterów, a i oni są tutaj wyjątkowi. Thorgal na przykład, to bohater, z którym każdy będzie się utożsamiał. Jest prawy, odważny, nadzwyczaj mądry i sprytny. Później, gdy zakłada rodzinę, okazuje się również osobą bardzo odpowiedzialną, kochającą, opiekuńczą. Żona Thorgala, Aaricia, nie jest zwyczajną kurą domową. Owszem, gdy nie ma w domu męża, to ona zajmuje się wszystkim, pilnuje dzieci. Ale gdy trzeba, budzi się w niej duch córki wikingów, jest nieustraszona, waleczna, za wszelką cenę pragnie bronić swoich bliskich. Swoją drogą, to ona staje do walki z demonicznym Alinoe.  Jolan jest synem dwójki wyżej wymienionych. W fajny sposób została nam przedstawiona jego przemiana. Z byle chłystka zmienia się w wojownika, zbiera własną ekipę i zostaje poświęcona mu oddzielna seria. Drugim dzieckiem Thorgala i Aaricii jest Louve. Dziewczynka zdecydowanie wdała się w matkę, jest zadziorna, ciekawska, żądna przygody.
Thorgal i Aaricia.
Rysunek trzyma poziom i trzyma go przez cały czas, aż do teraz. Charakterystyczna kreska Rosińskiego jest bardzo znośna nawet po tylu latach, wszystko jest czytelne, proporcje są odpowiednio zachowane, a fantastyczne zjawiska są odpowiednio szalone i ciekawie narysowane. Scenariusz każdego zeszytu jest inny od poprzedniego, ciężko się tutaj wynudzić, bo wszystko jest całkiem inne i ciężkie do porównania ze sobą.
Jeśli znudzili się wam bohaterowie Marvela i DC - gorąco polecam Thorgala. Sam fakt, że po tylu latach wciąż gromadzi rzesze czytelników jest chyba wystarczającym dowodem. Seria obowiązkowa dla każdego fana komiksu.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Syberia - dlaczego jest taka magiczna?

Przyznaję, nie przepadałem za przygodówkami. Owszem, w gry grałem i gram dużo, w dodatku w prawie wszystkie gatunki, ale przygodówki nigdy mnie do siebie nie przekonywały. Wkurzała mnie ich liniowość, najczęściej powolna akcja i strasznie ciągnące się dialogi. Swego czasu, błądząc w meandrach internetu natrafiłem na wzmiankę o grze pod tytułem Syberia. Zawsze byłem zafascynowany mroźnymi, śnieżnymi klimatami, więc dałem jej szansę (mimo tego, że należała do gier przygodowych). Pomyliłem się dwa razy:
#1. Przygodówki są cool;
#2. Mroźne klimaty to zaledwie mały ułamek pierwszej części Syberii.
Okładka gry.
 Tak jak wspomniałem wyżej, gra jest typową przygodówką point 'n' click, a wydana została przez studio Microids w 2001 roku, ale prawdziwe trofeum należy się tutaj Benoitowi Sokalowi, czyli projektantowi gry. Facet zbudował tak magiczny, artystycznie czarujący, cudowny świat, że jedyne co można tu zrobić to pogratulować. Owszem, nie napisał scenariusza, nic właściwie nie programował, ale wszystko co widzimy na ekranie to jego sprawka - Sokal jest rysownikiem komiksów i autorem grafiki do gier komputerowych.
Głównym bohaterem gry jest Kate Walker, pani prawnik z Ameryki, która trafia do małego alpejskiego miasteczka Valadilene, by sfinalizować transakcję zawartą przez koncern, który reprezentuje. Rzecz dotyczy zakupu fabryki zabawek mechanicznych (automatów). Problem polega na tym, że osoba, która miała złożyć ostatni podpis umiera, a spadkobierca (bo okazuje się, że jest jeden) przebywa gdzieś w okolicach Syberii. Czyli od Szwajcarii raczej daleko.
Kościół w Valadilene. I Kate na pierwszym planie.
Uniwersytet w Barrockstadt.
Oczarowała mnie w tej grze różnorodność miejsc, które odwiedzamy. W zasadzie znajdziemy się tutaj w czterech różnych miastach (Valadilene - Szwajcaria; Barrockstadt - Niemcy; Komkolzgrad - Rosja; Aralbad - Rosja), ale każde z nich jest inne. Pierwsze jest dość stonowane, w połowie zabudowane, w połowie dziewicze, drugie jest miastem uniwersyteckim, trzecie, w mojej opinii najbardziej klimatyczne - to miejsce całkowicie opuszczone, typowo post-sowiecki kompleks przemysłowy. Natomiast Aralbad jest dość chłodnym, nieco ośnieżonym kurortem-uzdrowiskiem. Kolejną jasną stroną gry są bohaterowie. Okej, momentami dialogi są dość naiwne, mało przekonujące, masakrycznie drętwe i piękne do bólu (nie to co Still Life), ale postacie cały czas trzymają swój poziom, mają jakąś tam osobowość (może to kwestia dubbingu, że momentami bohaterowi wydają się drewniani niczym wytwór Dżepetta). Zwłaszcza od momentu pojawienia się Oskara, automatycznego maszynisty pociągu, postacie zyskują jakąś głębię i więzi między nimi są znacznie bardziej emocjonujące niż na samym początku. A że Oskar pojawia się szybko - szybko gra wskakuje na właściwe tory. Muzyka jest idealna do tego typu gry. W tle cichutko przygrywa jakiś ambient, nie za głośno, lecz w sam raz. Perfekcyjnie wpasowuje się w klimat danego miejsca. Grafika - piękna, tak jak mówiłem. Sokal wyniósł cyberrozrywkę na poziom artyzmu, to trzeba mu przyznać. Historia również jest niebanalna, momentami zaskakująca, porywająca, wzruszająca. Może i totalnie oskryptowana i na jeden raz (taka domena przygodówek), ale tego klimatu nie pobije absolutnie nic (przynajmniej w tym gatunku).


Nie bądźcie jak ja, nie kierujcie się jakimiś dziwnymi uprzedzeniami. Ja przepadałem tylko grami nieliniowymi, różnorodnymi, rzygającymi akcją. A tu się nagle okazuje, że taka Syberia, może niepozorna, ale również jest zaopatrzona w fantastyczną, porywającą historię. Jeśli lubicie napawać się przekonującym, żywym, klimatycznym światem gry - to jest gra dla was. Jeśli w fabule liczy się dla was jakaś intryga, tajemnica, dość zagmatwana, ale wciągająca historia - to wciąż jest gra dla was. Zdecydowanie polecam. Tym bardziej, że wcale nie odbiło się na niej 13 lat od premiery.

P.S.
Wpis o Syberii 2 też na pewno się pojawi.

Wyjazd i zastój (part 2)

Nie uprzedziłem o nadchodzącym zastoju na blogu - moja wina, przyznaję. Ale usprawiedliwię się tym, że to stało się tak nagle, że nawet nie ogarnąłem kiedy. Nie było mnie przez te parę dni, ponieważ byłem na "grzybach" (na szczęście, nie znaleźliśmy żadnego) z moją dziewczyną i jej rodzicami. Pogoda momentami ssała bardzo, ale wieczorem zawsze robiło się bardzo ładnie i mogliśmy łoić w piłkarzyki. Teraz jestem dosyć zmęczony, ale ogółem było bardzo fajnie i wieczorem powinienem już zamieścić normalny, pełnowymiarowy wpis - tym razem o Syberii (tej grze, w sensie).

P.S.
Dwa tygodnie do końca wakacji, serce mi krwawi.

wtorek, 12 sierpnia 2014

O muzyce lat 80' i 90' słów kilka (albo trochę więcej)

Czym jest punk? O tym nie muszę mówić. W skrócie - dość prosty schemat, agresywne szarpanie drutów, parę akordów, dzika perkusja, wokalista wydzierający się do mikrofonu o komunie, braku wolności i anarchii (oczywiście zdarzają się wyjątki). A takie zespoły jak Sex Pistols czy Ramones zna chyba każdy.
Temat muzyki punkowej odstawiamy na bok, a z niego rodzi się kolejny temat, w dodatku temat-rzeka.
Mowa tu o wszystkim co narodziło się na bazie muzyki punkowej, a czego było tyle, że najłatwiej byłoby to nazwać całościowo nową falą (czego nie zrobię, bo to błędne określenie i też tego unikajcie!).

Post-punk
Trochę niezgodności z tytułem na sam początek, bo czemu by nie! Narodziny post-punku w muzyce to jeszcze końcówka lat 70', ale jego rozkwit to rzeczywiście już lata 80'. Geneza? Muzycy postanowili nieco wyjść poza raczej wąskie ramy punk rocka i jego monotonię, co poskutkowało narodzinami wyżej wspomnianego post-punku. Co go charakteryzuje? Post-punk wylansował rolę basu jako fundamentu tego typu muzyki i jego pochodnych. Nie jest on tutaj uzupełnieniem gitary i perkusji, jak do tej pory, ale już stoi gdzieś obok, a momentami to on narzuca rytm i mówi się o riffach, ale już basowych. Tematyka również się zmieniła, zaczęła poruszać znacznie więcej zagadnień niż tylko tych politycznych i osobowościowych. Wokal uspokoił się, był bardziej melodyjny. Fałsz zdarzał się sporadycznie. Najsłynniejsze zespoły? The Cure, Bauhaus, Echo & The Bunnymen w początkowym etapie kariery, Killing Joke, w pewnym momencie nawet Swans i Sonic Youth.
Co ciekawsze, gatunek przeżywa obecnie drugą młodość i, chwalmy bogów, wielu moich znajomych i ja sam zasłuchujemy się w post-punku. Obczajcie również post-punk revival (zwany czasem neo post-punkiem). Okazuje się, że post-punk w dość nowoczesnej, bardziej współczesnej otoczce ma rację bytu, mało tego, wymiata.

Nowa Fala
Pierwotnie był to termin synonimiczny do post-punku, stosowany z nim zamiennie. Później dopiero zaczęto rozgraniczać te dwa pojęcia. Prawdę mówiąc, niewprawionemu słuchaczowi nie będzie łatwo dostrzec jakiejkolwiek różnicy, która pozwoliłaby jednoznacznie określić co jest czym, jednak jest parę pozornie niewielkich aspektów, które charakteryzują Nową Falę. Przede wszystkim, jest to muzyka dużo spokojniejsza od post-punkowej. W czasach rozkwitu, czyli również w latach 80', była uważana za dużo bardziej komercyjną od swojego brata bliźniaka. A co z czysto dźwiękowych różnic? Muzykę nowofalową charakteryzuje większy nacisk położony na instrumentach elektronicznych, na przykład keyboardzie. Wokal jest (lub bardzo stara się być) technicznie bezbłędny. Zero fałszu. Najsłynniejsi wykonawcy? Ciężko stwierdzić, ponieważ Nowa Fala połowicznie pokrywa się z post-punkiem i na przykład synthpopem, ale takich unikatowych na pewno kilku się znajdzie. The Danse Society, Modern Eon, w Polsce Republika, Obywatel G.C.
Zimna Fala
I kolejny typ muzyki pokrewny poprzednim. Zimna Fala wywodzi się z Nowej Fali, co jednak rzuca się od razu słuchaczowi w uszy to to, że jest ona znacznie mroczniejsza. Rola basu mniej więcej taka jak wcześniej, jednak syntezatory zwykle przygrywały mroczne, duszne, dołujące kompozycje, na swój sposób mrożące (stąd nazwa). Kiedy za matkę Nowej Fali uważa się Stany Zjednoczone, tak Zimna Fala jest dzieckiem Europejczyków. Za jej kolebkę można uznać głównie Francję i Niemcy. Przedstawiciele? O, tych jest wielu! Asylum Party, Xmal Deutschland, Siglo XX, Little Nemo, Museum of Devotion, w Polsce m.in. Siekiera.
Shoegaze
O, to jest wyjątkowy typ, zwłaszcza ostatnio należy do moich ulubionych, Tutaj małe odstępstwo, shoegaze nie wywodzi się z punku, ale z alternatywnego rocka, co nie zmienia faktu, że idealnie wpasowuje się w tę wesołą gromadkę. Zdefiniowano go dopiero pod koniec lat 80', a swoje korzenie ma w Wielkiej Brytanii. Co go charakteryzuje? Bogactwo efektów gitarowych, od przesterów, przez pogłosy, po loopy i distorty wszelakiej maści (przykro mi, wah). Gitara, jak można wywnioskować, gra tu główną rolę, motywem przewodnim jest tak zwana "ściana gitarowa", ale nie zwyczajne tępe łojenie byle czego, a przemyślane, hałaśliwe dźwięki przesterowanej i ozdobionej efektami gitary. Kolejnym istotnym aspektem jest tutaj wokal, bardzo melodyjny, specjalnie ściszony w stosunku do instrumentów. Utwory często wydają się rzewne, melancholijne, poruszające do głębi. Prekursorem shoegaze'u jest My Bloody Valentine, a obok nich Slowdive, Pale Saints, The Jesus And Mary Chain, Ride.
 
I w sumie... to by było na tyle w tej odsłonie! Miałem plany, by opisać znacznie więcej gatunków, ale i tak jestem zadowolony, że dość kompleksowo udało mi się opisać muzykę, którą lubię, i której słucham! I bardzo się cieszę, bo już widzę, że mam całą masą materiału na kolejne wpisy *Michał odczuwa niepohamowaną radość*, Serdecznie dziękuję Orianie za pomoc, mam nadzieję, że spodoba wam się wpis, i do zobaczenia w następnej notce, ha.
Stay tuned!

sobota, 9 sierpnia 2014

Jak zostałem fanem "Doctora Who"

Doctor Who to serial kultowy. Takie motywy jak podróże w czasie i przestrzeni, soniczny śrubokręt albo niebieska budka telefoniczna zna chyba każdy, nie tylko fan science-fiction i seriali. Nie zamierzam się tu zagłębiać w historię serialu, stare serie (których jeszcze nie obejrzałem, ale niedługo nadrobię), tylko w serie powstałe od reaktywacji serialu w 2005 - udanej, trzeba dodać. Z ciekawostek - produkcja zgarnęła całą masę nagród dla, na przykład BAFTA, dla najlepszego serialu brytyjskiego, najlepszego scenariusza i aktora. Pierwszy odcinek wyemitowano w 1963 (w zeszłym roku serial obchodził okrągłą 50-tą rocznicę), a w postać Doktora póki co wcielało się 13 aktorów. I wcale nie zapowiada się na rychły koniec.
Christopher Eccleston, pierwszy Doktor po reanimacji serialu. Po prawej największe nemezis Władców Czasu - Dalek.
Pokrótce - serial opowiada o ostatnim Władcy Czasu, Doktorze Who z planety Gallifrey. Wszyscy mieszkańcy jego planety, jego pobratymcy, zginęli w Wielkiej Wojnie Czasu stoczonej swego czasu z Dalekami, największym nemezis Władców, solniczkopodobnymi robotami kierowanym przez kryjące się we wnętrzu ośmiornicopodobne stworki. Nasz protagonista w każdym kolejnym odcinku zmaga się z nowym przeciwnikiem, nowym problemem stanowiącym zagrożenie dla Ziemi, której poprzysiągł bronić. Oczywiście, w dużej części odcinków ponownie staje do walki z Dalekami lub na przykład Cybermenami, którzy również są jego odwiecznymi przeciwnikami, jednak w zaskarbionej sobie nienawiści Doktora stoją o klasę niżej od Złowieszczych Solniczek z Kosmosu. Drugim głównym bohaterem serialu jest TARDIS (Time And Relative Dimension(s) In Space) - niebieska budka telefoniczna, która słynie z tego, że jest większa w środku niż na zewnątrz. Nie jest oczywiście zwykłą budką, bowiem jest ona swego rodzaju statkiem kosmicznym i wehikułem czasu, drugim mózgiem naszego Doktora, nieodłącznym towarzyszem jego podróży. Budka ta stanowi motor napędowy każdej z wypraw Władcy Czasu, przenosi go to tu, to tam, od prehistorii, po wybuch Wezuwiusza. Może go również zabierać na inne planety, coby się nam Doktor nie nudził.
TARDIS.
Wracając jednak do moich wrażeń odnośnie serialu - przygodę postanowiłem zacząć z nowymi seriami, bo po prostu bałem się, że stare odrzucą mnie nieco archaicznymi rozwiązaniami, prymitywną mechaniką. Po sezonie pierwszym (przyjmijmy taką numerację) miałem raczej mieszane uczucia. Okej, wszystko było naprawdę pomysłowe, każdy odcinek wnosił coś nowego, Eccleston w roli głównej był zabawny, wzbudzał sympatię u widza, od samego początku chciało się mu kibicować. Nie podobały mi się natomiast kiczowatość efektów (okej, może się czepiam) i trochę drewniana z początku gra niektórych aktorów (sorry, Billie Piper). Przeglądając tumblra, czytając opinię na filmwebie nie poddawałem się i brnąłem dalej, bo wiedziałem, że w końcu całkowicie przepadnę. Aż tu nagle sezon drugi i w roli głównej David Tennant. I to był moment, od którego kompletnie przepadłem. Tennant w roli Doktora był genialny, zabawny, dziwny, często mówił totalnie od rzeczy, był inteligentny, błyskotliwy, szalony. Dokładnie taki, jaki powinien być główny bohater w takim serialu. Często też nabierał powagi, stawał się groźny, nieprzyjemny, budził respekt. Tennant uczynił Doktora postacią wielowymiarową, bardzo ludzką. Taką, z którą moglibyśmy się utożsamiać. Znacznie poprawiła się też pomysłowość względem odcinków, były one dużo bardziej różnorodne, przemyślane, dużo mniej bezsensowne (Slitheen?), było w nich więcej akcji, komizmu, jakby nowy aktor zaczął wszystko napędzać. Poprawiła się też gra aktorska, drugi sezon zwiększył rolę wielu postaci (o tobie mówię, Rose), co wyszło zdecydowanie na plus. I tak było właściwie niezmiennie aż do końca czwartego sezonu. W międzyczasie wprowadzono wiele nowinek, przewinęło się wielu kompanów Doktora, pojawiło się wielu nowych przeciwników (ach, Weeping Angels, genialna idea). Oczywiście, zdarzały się gorsze momenty (Love & Monsters, który totalnie mnie wynudził), ale całościowo było na bardzo wysokim poziomie.
David Tennant, IMHO najlepszy Doktor nowych sezonów.
Końcówka sezonu czwartego była też końcem roli Tennanta. Doktor regeneruje jedenasty raz (wiem co mówię) i w jego rolę od tego momentu wciela się Matt Smith. Jest to też moment, w którym serial przechodzi szereg zmian, staje się bardziej amerykański niż brytyjski, TARDIS zmienia nieco wystrój, a soniczny śrubokręt zmienia kolor z niebieskiego na zielony. Głównym założeniem było to, by produkcja stała się nieco bardziej przychylna nowemu widzowi. Od momentu reanimacji serialu minęły 4 sezony, nie każdemu musiało się chcieć przez nie wszystkie brnąć. W odcinkach pojawia się więcej akcji, rozwiązania stają się coraz bardziej zaskakujące, pojawia się więcej kilkuczęściowych serii odcinków mających ogromny wpływ na fabułę. Matt Smith jako Doktor również zjednał sobie całe rzesze fanów - podobnie jak Tennant był dziwaczny, szalony na swój sposób, momentami pociągająco błyskotliwy i zabójczo nieogarnięty (jednak w mojej opinii był o klasę niżej od niego).
Matt Smith, nienaganna muszka, nienaganna fryzura, Doktor jak się patrzy.
Ostatni sezon z udziałem Smitha to sezon siódmy. Co trzeba mu przyznać to to, że był bardzo pogmatwany, poruszał ważne dla fabuły kwestie, pojawiły się problemy, które echem będą się odbijały jeszcze długo, często odcinki były całkowicie niezrozumiałe. Obecnie czekamy na sezon ósmy, w którym pałeczkę Doktora przejmuje Peter Capaldi. Facet jest już znany z wcześniejszych wystąpień w serialu, zdarzyło mu się w nim zagrać na przykład mieszkańca starożytnego Rzymu.
Co mnie najbardziej urzekło w serialu? Totalna jazda bez trzymanki, jeśli chodzi o fabułę odcinków. Twórcy mają całkowitą dowolność w rozwiązaniach, od najdziwniejszych, po pozornie bezsensowne. Również przeciwnicy, z którymi zmaga się Doktor mogą powstawać w kółko, na nowo (choć po Slitheen już nic mnie nie zaskoczy). Motyw regeneracji głównego bohatera to dla twórców kura znosząca złote jaja. Widzów będzie przybywało, a coraz to nowi aktorzy będą wcielali się w głównego bohatera, dając mu nową osobowość, tworząc nowego Władcę Czasu. Serial porusza poważne tematy ukryte pod otoczką ratowania świata/galaktyki. Doktor to odludek, samotnik, odrzucony, bez rodziny i domu. Zmuszony jest błąkać się po galaktyce, borykać się z kolejnymi problemami. Liczne regeneracje i wcielenia mogą być symbolem problemu z własną tożsamością. Humor Doctora Who należy do jednego z moich ulubionych w dziedzinie kinematografii. Jest często bardzo prymitywny, często jednak jest wyrafinowany, abstrakcyjny, nierzadko nawiązuje do wszechobecnej popkultury. Doktor to bohater idealny, jak już napisałem wcześniej, szalony, inteligenty, niecodzienny, często dziecinny. Od pierwszych minut zdobywa naszą sympatię.
Twarze Doktora so far.
Na chwilę obecną jest to mój ulubiony serial. Zawsze byłem fanem science-fiction, a w takiej humorystycznej, quasi naukowo-komediowo-dramatycznej otoczce już na amen. Jest to właściwie serial idealny, bo przez brak ograniczeń jeden odcinek może budzić grozę, drugi może być w całości melancholijny, smutny, trzeci totalnie dowcipny i niepoważny. Nie mogę się doczekać nowego sezonu, którego premiera jest zaplanowana na końcówkę sierpnia. Jestem ciekaw jakim Doktorem będzie Capaldi i czym tym razem zaskoczą nas scenarzyści. Bo będą mieli ku temu wiele okazji.

P.S.
Cały fandom tumblrowy nie jest przesadzony, do bohaterów łatwo się przywiązać.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Jarmark Dominikański A.D. 2014


Byliśmy dzisiaj z moją dziewczyną Orianą na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku. Jest to chyba najlepszy moment, by zaopatrzyć się tanio w naprawdę rzadkie płyty muzyczne, winyle, komiksy, gry na konsole, a nawet pocztówki, kubki i inne śmieci (dzisiaj widziałem prawdziwą buławę). W zeszłym roku miałem trochę więcej pieniędzy, teraz niestety nawet niespecjalnie odkładałem, aby sobie nakupować płyt, więc tym razem nastawiłem się na kupno jedynie komiksów, które na dodatek kupowałem na spółkę z bratem.

Wracając do samego wydarzenia, w totalnym upale błądziliśmy między tymi stoiskami oglądając coraz to dziwniejsze rzeczy, wypatrując coraz to rzadszych i bardziej hipsterskich płyt. Oriana od samego początku polowała na winyla, więc głównie na nich się skupialiśmy. Na początku obczailiśmy, że dość tanio jest do kupienia Fleetwood Mac i Stevie Nicks, widzieliśmy też sporą kolekcję płyt Sonic Youth. Ale to wciąż nie było to. Niestrudzenie kontynuowaliśmy poszukiwania, aż tu nagle *CIOS W SZUGEJZOWĄ DUSZĘ* - debiut My Bloody Valentine na winylu. Nie powiem, omdlenie było blisko. W pamięci zaznaczamy stoisko grubą czerwoną kreską i idziemy dalej. Ogarnąłem jakiś kramik z komiksami i zanurzyłem się w tonach różnorakich wydawnictw i bohaterów. Najbardziej liczyłem na zakup "Zabójczego żartu", czyli historii Jokera, ewentualnie "Trybunału sów", ale w końcu postanowiłem kupić coś innego, tańszego, ale również ciężkiego obecnie do dostania. Kupiłem 3 komiksy o Spawnie z Toddem McFarlanem w roli mistrza kreski. Jeśli chodzi o Spawna - nie jestem jakoś specjalnie obeznany w jego mitologii, wiem tylko, że to jeden z mroczniejszych bohaterów (raczej antybohaterów) w historii komiksu. No i wiem też, że McFarlane jest moim ulubionym rysownikiem. Więc te komiksy sprzed 17 lat to było moje małe "must have".

Chwilę potem dołączyłem do Oriany przy pobliskim stoisku, na którym znalazła więcej magicznych winylowych cudów - między innymi Slowdive i Pale Saints z kotem na okładce. Po usłyszeniu ceny cofnęliśmy się po debiut MBV, bo w sumie w naszej opinii jest znacznie lepszą technicznie i chwytającą słuchacza za gardło płytą. Ach, "Cupid Come".
I tak oto Oriana została szczęśliwym posiadaczem takiego unikatu jak "Isn't Anything" MBV, a ja pomimo ograniczonych funduszy jakoś zadowoliłem duszę nerda Spawnem. Obiecaliśmy sobie też znacznie lepiej przygotować się na Jarmark w przyszłym roku i opuścić go ze stosem płyt. Challenge accepted.



Komiksy ze Spawnem.
Oriana z winylem. I Arizoną.


wtorek, 5 sierpnia 2014

Off Festival 2014 - 02.08 i 03.08 (część 2)

W ostatniej części wrażenia z dnia 0. i 1., teraz druga część, może zmieszczę się tutaj też z podsumowaniem. Kontynuujmy zatem, bo wydarzenie było zaiste fantastyczne!

02.08.2014
W ciągu dnia poszliśmy do Reala na mały szoping i na Somersby zaraz za sklepem (tam gdzie cała reszta Offowej ekipy), a na koncerty standardowo poszliśmy około 17:00. Tego dnia wyjątkowo dopiero o 17:50, pierwszym zespołem, na który poszliśmy było Hookworms. Szczerze mówiąc, nie zapadł mi jakoś specjalnie ten zespół w pamięć, tak tam, zwyczajny rock.

Następnie polski zespół, Variété. Rzekomo rock, ale więcej akustyki, niestety nuda, ja w takiej muzyce nie gustuję. Może innym się podobało.

Później mieliśmy trochę oczekiwania, bo już o 19:40 było Deafheaven. Mój borze, jeden z lepszych koncertów Offa i chyba najlepszy tamtego dnia. Hipsterski blackmetalowy zespół dał czadu jak mało który, wszyscy skakali, pogowali, ludzie byli noszeni przez tłum, bardzo energetyczny występ. Szkoda tylko, że skończyli wcześniej, bo pewna wspaniała ekipa wciąż stała pod sceną i śpiewała słynne "dub dub dub" Scootera (robili to non stop, nawet poza koncertami). Fejspalm to za mało.Sam Deafheaven słuchałem raczej mało, ale wiem, że nadrobienie materiału to tylko kwestia czasu, bo zostałem solidnie zachęcony.

Chwilę później poszliśmy na kawałek Mister D, ale też jakoś specjalnie nas nie poruszyła. Na szczęście chwilę potem na Scenie Leśnej miała zjawić się Chelsea Wolfe, na którą bardzo się nastawialiśmy, na dodatek udało nam się zająć fajowe miejsca pod barierką, więc było idealnie. Koncert był bardzo udany, wszyscy narzekali, że to takie magiczne i podniosłe, ale wbrew pozorom wszystko technicznie stało na najwyższym poziomie. Zaśpiewała kawałki z The Grime and Glow, które znam i lubię, gościu na skrzypcach grał melodyjnie jak szalony, perkusista i basista też nadążali, byłem bardzo zadowolony - miła chwila wytchnienia po Deafheaven.

Później od razu wbiliśmy się w okolice Sceny Trójki, bo miało grać Bo Ningen, na które zwłaszcza ja bardzo czekałem. I było świetnie. Ja słuchałem tylko ich Line The Wall z 2012, ale byłem zachwycony. Co więcej, zagrali utwory właśnie z tej płyty. Staliśmy nieco na uboczu, ale i tak szaleństwo nas dopadło. Taigen Kawabe i reszta ekipy wprowadzili wszystkich słuchaczy i widzów w psychodeliczny amok, wszyscy się trzęśli, skakali, gibali na wszystkie możliwe kierunki. Byliśmy zaledwie na połowie ich koncertu, bo chcieliśmy trochę wcześniej wyjść, aby odpocząć przed The Jesus And Mary Chain, ale mimo to był to jak dla mnie jeden z występów festiwalu.

Wróciliśmy na pole, chwilę odpoczęliśmy, w sumie to dopadł nas sen i kompletnie nie chciało mi się potem wstać, by pójść zobaczyć TJMC, które przecież miało być jedną z twarzy tej edycji Offa. Jakoś jednak się zebraliśmy, stanęliśmy w tłumie i czekaliśmy na rozpoczęcie. No i w końcu się zaczęło. Nie był to może najfajniejszy koncert na jakim byłem, ale był dobry technicznie. Panowie zagrali trochę na jedno kopyto, trochę za mało różnorodnie, trochę się już postarzeli (co widać), ale cieszę się, że mogłem na żywo usłyszeć takie ich hiciory jak Just Like Honey, In A Hole, czy na przykład Some Candy Talking. A potem spać.

03.08.2014
Ostatni dzień i oto atakuje nas nostalgia, bo już wiem, że będę tęsknił za Offem aż do przyszłego roku. Zapominając o tym, zbroimy się jednak, ogarniamy, wcinamy śniadanie, prowizoryczny obiad i już o 17:00 zaczynamy rajd po scenach.

Na pierwszy ogień - Perfect Pussy. Porównanie do Iceage w przewodniku festiwalowym bardzo mnie skusiło na ten koncert, jednak prawdę mówiąc, nie wniósł on czegoś wielkiego do mojego życia. Zwykły, powiedziałbym, tępy punk.

Zaraz po tym jakże wspaniałym koncercie czekała nas długa przerwa aż do 20:45, kiedy to miały zacząć grać ważne dla nas zespoły/wykonawcy. W międzyczasie poznałem dwoje członków redakcyjnego grona Magnetoffonu, którzy byli bardzo mili i strasznie fajnie było ich poznać, i których serdecznie pozdrawiam (choć pewnie i tak tego nie przeczytają).

Po jakimś czasie udaliśmy się jednak na jakiś koncert, coby nie marnować czasu. Wybór padł na Andrew W.K. Okej, nie była to muzyka wysokich lotów, bardziej podchodziła pod jakiś pop, wizerunek raczej tandetno-metalowy, ale jako performer facet był świetny i umiał poruszyć tłum. Zabawne tańce, teksty utworów podziałały na nas naprawdę pozytywnie.

Jakiś czas później poszliśmy na Rojka, o 20:45, bo chcieliśmy zobaczyć jak wita publiczność, ale widocznie musiał to zrobić już wcześniej, bo po prostu zaczął grać. A zapowiadało się smętnie, więc przykro, panie dyrektorze artystyczny, ale Nisennenmondai wygrało w losowaniu. Japońskie trio kobiet czarowało hipnotycznym rytmem perkusji, głośnym, mruczącym basem. Niestety, również nie mieliśmy okazji bardziej się wsłuchać, bo musieliśmy pójść czatować na...
SLOWDIVE. Udało się nam zająć dogodne miejsca prawie pod sceną. I bardzo dobrze, bo był to jak dla mnie koncert Offa. Zagrali moje ulubione piosenki, w tym słynne Souvlaki Space Station i Alison. Zaprezentowali 100 % shoegaze'u w shoegazie, wszystko było takie jak sobie wyobrażałem. Faceci z TJMC powinni zobaczyć jak zespół  starzeje się w pięknym stylu. Bo lata minęły, a wszystko wciąż było tak czarujące, poruszające jak na nagraniach. Może głos Rachel był nieco za cicho w stosunku do reszty, ale to nie mogło zepsuć całego wrażenia. Było po prostu zajebiście. Po koncercie czailiśmy się na autografy od zespołu, niestety, pojawił się tylko autograf Neila Halsteada, ale to przecież twarz zespołu, więc i tak radość.
Później kawałek Belle & Sebastian zobaczyliśmy, ale byliśmy już zmęczeni po prawie godzinie czekania na podpis, więc zwinęliśmy się do namiotu, a następnego dnia już wracaliśmy do domu. Off minął szybciej niż się zaczął.

Podsumowując:
Miejsce akcji naprawdę mi się podobało. Pole namiotowe było ogarnięte, było czysto, kabiny prysznicowe działały sprawnie, kolejki nieco się dłużyły, ale zawsze udawało nam się szybciej ogarnąć. Ludzie też byli w porządku, nie było zamieszek, hałasów (poza bandą Scootera) ani rozrób. Jeśli chodzi o muzykę, bo to ona jest esencją Offa, było świetnie. Nie widzieliśmy aż tak wielu zespołów, wiele nam zwyczajnie przepadło przez zmęczenie, ale było bardzo różnorodnie, nie nudziliśmy się. Technicznie wszystko grało, drobiazgi takie jak zły stosunek głośności poszczególnych instrumentów nie psuły pozytywnego wrażenia. Zobaczyliśmy takie legendy jak The Jesus and Mary Chain, Neutral Milk Hotel, czy wybitny Slowdive. Nie żałuję. I już teraz planuję pojawić się na następnej edycji. A żeby było trochę ciekawiej - poniżej trochę zdjęć.
Kościół w Katowicach.
Chelsea Wolfe na scenie.
Szalone Deafheaven.
Scena mBanku, czyli scena główna.
Moja Oriana w trakcie soundchecku Chelsea Wolfe.

W oczekiwaniu na Slowdive.
Focia przed The Jesus and Mary Chain.

Slowdive na scenie.
Offowe przewodniki z podpisem Halsteada.

Off Festival 2014 - 31.07 i 01.08 (część 1)

Najlepsze wydarzenie muzyczne mojego życia. Mówcie co chcecie, eksperci, stali bywalcy Offa i innych festiwali. Klimatu nic nie pobije, tak samo line-upu. Bawiłem się jak nigdy dotąd, wybacz, Mikołaju Ziółkowski. Ale zacznijmy od początku, postaram się w skrócie opisać każdy dzień i co mi się najbardziej podobało. Jazda!

31.07.2014
Tego dnia ja i moja dziewczyna opuszczaliśmy wspaniałą Gdynię. Zakupiliśmy dodatkową dobę na polu namiotowym, aby wcześniej jakoś się ogarnąć z rozbiciem się, poznać trochę pole i miejscówkę i mieć wszystko z głowy wcześniej niż inni. Pociąg (niestety) wyjeżdżał o 9:32 (pominę fakt, że miałem zaledwie 6 minut na dobiegnięcie ze wszystkimi torbami, śpiworem i bagażem na peron, co było OKROPNIE wyczerpujące, ale co udało mi się zrobić), a na miejscu mieliśmy być o 19:55. Podróż zleciała całkiem szybko, przeczytałem książkę, słuchałem muzyki i bezcelowo gapiłem się w okno. Pod koniec trasy, gdzieś w okolicach Sosnowca (ależ się zdziwiłem) była jakaś awaria na torach i musieliśmy trochę czekać, więc w Katowicach byliśmy trochę po 20. Byliśmy już nieźle stryrani, widzieliśmy, że padało, więc wizja rozbijania namiotu jawiła się nam jako najgorsze piekło. Nie ogarnialiśmy też skąd jedzie festiwalowy bus, wiec wzięliśmy taksówkę, której kierowca nieźle nas skroił. Przynajmniej dotarliśmy. I tu się zaczyna najgorsza partia całego wydarzenia - rozkładanie namiotu. Zawsze marzyłem, aby robić to w czasie burzy, będąc zalewanym wodą, stojąc w błocie. Nareszcie miałem okazję tego doświadczyć. Jak już weszliśmy do środka to okazało się, że źle to zrobiliśmy i jest krzywo i trochę tropik nam przeciekał. Ku własnej satysfakcji, olaliśmy to, ogarnęliśmy się i poszliśmy spać z brakiem nadziei na pozytywne wrażenia z całego festiwalu.

01.08.2014
Pierwszy dzień Offa. Chleb z nutellą, mycie się (prysznice były całkiem fajnie usytuowane i wszystko sprawnie szło, jedyny problem taki, że po godzinie 8.00 robiła się kolejka na 40 metrów i stała tak do 15.00), czytanie, relaks, McDonald's, a potem w końcu koncerty. Na pierwszy ogień wybraliśmy The Dumplings, których mieliśmy zobaczyć już na Openerze, niestety się struli i nie mogli wtedy przyjechać. Teraz brzmieli bardzo fajnie, bardzo elektronicznie, dance'owo, przyjemnie.

Następnie Cerebral Ballzy, czyli punk prosto z Ameryki. Grali hardcorowo, punk w stylu lat 80', wokalista wydawał z siebie momentami zabawne dźwięki, ale również na plus.

Potem Kaseciarz, widzieliśmy ich drugi raz, pierwszy był na Openerze. Wciąż garażowo, nieco psychodelicznie, rockowo, bez zmian,

Następnie przerwa na piwo, a zaraz potem poszliśmy posłuchać Perfume Genius. Koleś zapowiadał się świetnie, ale dość szybko się zwinęliśmy, bo wydawało nam się to zbyt spokojne, żeby nie powiedzieć - smętne.

A potem Black Lips, czyli dla nas koncert dnia. Słuchałem ich zaledwie parę razy, ale było bardzo skocznie, żywo, hałaśliwie, melodyjnie. Garażowo i psychodelicznie, podobnie jak Kaseciarz, ale tutaj wszystko było jakby bardziej dopracowane, różnorodne. Pod koniec bolały nogi - wyznacznik dobrej zabawy.

Następnie przed 22:00 poszliśmy na Oranssi Pazuzu. Muzykę, którą grali nazwałbym psychodelicznym metalem. Choć byliśmy nieco zmęczeni, gibaliśmy się hipnotycznie jak cała reszta słuchaczy. Również nie żałuję.

Jeszcze przed Neutral Milk Hotel (który był raczej najsłynniejszym zespołem całego dnia) zajrzeliśmy na Scenę Eksperymentalną w celu posłuchania Protomartyr, opisywanego jako post-punk. W sumie nie było to bardzo post-punkowe, zabrakło pogłosu, głośniejszego basu, ale przynajmniej zaspokoiliśmy ciekawość.

No i w końcu, Neutral Milk Hotel. Koncert bardzo mi się podobał, podobnie jak nagrania, którymi się sugerowałem, ale niestety wyszliśmy trochę wcześniej, bo jeszcze wtedy nie byliśmy przyzwyczajeni do długiego chodzenia po koncertach i już trochę mieliśmy dość. Ale brzmieli bardzo fajnie, zagrali moją ulubioną piosenkę z ich repertuaru, "Gardenhead, leave me alone", więc byłem usatysfakcjonowany. Bogate instrumentalia, banjo, trąbki, a nawet facet grający na pile na plus.

Koniec pierwszego dnia, resztę opiszę w następnym poście, bo już teraz przeraża mnie ilość tekstu!