02.08.2014
W ciągu dnia poszliśmy do Reala na mały szoping i na Somersby zaraz za sklepem (tam gdzie cała reszta Offowej ekipy), a na koncerty standardowo poszliśmy około 17:00. Tego dnia wyjątkowo dopiero o 17:50, pierwszym zespołem, na który poszliśmy było Hookworms. Szczerze mówiąc, nie zapadł mi jakoś specjalnie ten zespół w pamięć, tak tam, zwyczajny rock.
Następnie polski zespół, Variété. Rzekomo rock, ale więcej akustyki, niestety nuda, ja w takiej muzyce nie gustuję. Może innym się podobało.
Później mieliśmy trochę oczekiwania, bo już o 19:40 było Deafheaven. Mój borze, jeden z lepszych koncertów Offa i chyba najlepszy tamtego dnia. Hipsterski blackmetalowy zespół dał czadu jak mało który, wszyscy skakali, pogowali, ludzie byli noszeni przez tłum, bardzo energetyczny występ. Szkoda tylko, że skończyli wcześniej, bo pewna wspaniała ekipa wciąż stała pod sceną i śpiewała słynne "dub dub dub" Scootera (robili to non stop, nawet poza koncertami). Fejspalm to za mało.Sam Deafheaven słuchałem raczej mało, ale wiem, że nadrobienie materiału to tylko kwestia czasu, bo zostałem solidnie zachęcony.
Chwilę później poszliśmy na kawałek Mister D, ale też jakoś specjalnie nas nie poruszyła. Na szczęście chwilę potem na Scenie Leśnej miała zjawić się Chelsea Wolfe, na którą bardzo się nastawialiśmy, na dodatek udało nam się zająć fajowe miejsca pod barierką, więc było idealnie. Koncert był bardzo udany, wszyscy narzekali, że to takie magiczne i podniosłe, ale wbrew pozorom wszystko technicznie stało na najwyższym poziomie. Zaśpiewała kawałki z The Grime and Glow, które znam i lubię, gościu na skrzypcach grał melodyjnie jak szalony, perkusista i basista też nadążali, byłem bardzo zadowolony - miła chwila wytchnienia po Deafheaven.
Później od razu wbiliśmy się w okolice Sceny Trójki, bo miało grać Bo Ningen, na które zwłaszcza ja bardzo czekałem. I było świetnie. Ja słuchałem tylko ich Line The Wall z 2012, ale byłem zachwycony. Co więcej, zagrali utwory właśnie z tej płyty. Staliśmy nieco na uboczu, ale i tak szaleństwo nas dopadło. Taigen Kawabe i reszta ekipy wprowadzili wszystkich słuchaczy i widzów w psychodeliczny amok, wszyscy się trzęśli, skakali, gibali na wszystkie możliwe kierunki. Byliśmy zaledwie na połowie ich koncertu, bo chcieliśmy trochę wcześniej wyjść, aby odpocząć przed The Jesus And Mary Chain, ale mimo to był to jak dla mnie jeden z występów festiwalu.
Wróciliśmy na pole, chwilę odpoczęliśmy, w sumie to dopadł nas sen i kompletnie nie chciało mi się potem wstać, by pójść zobaczyć TJMC, które przecież miało być jedną z twarzy tej edycji Offa. Jakoś jednak się zebraliśmy, stanęliśmy w tłumie i czekaliśmy na rozpoczęcie. No i w końcu się zaczęło. Nie był to może najfajniejszy koncert na jakim byłem, ale był dobry technicznie. Panowie zagrali trochę na jedno kopyto, trochę za mało różnorodnie, trochę się już postarzeli (co widać), ale cieszę się, że mogłem na żywo usłyszeć takie ich hiciory jak Just Like Honey, In A Hole, czy na przykład Some Candy Talking. A potem spać.
03.08.2014
Ostatni dzień i oto atakuje nas nostalgia, bo już wiem, że będę tęsknił za Offem aż do przyszłego roku. Zapominając o tym, zbroimy się jednak, ogarniamy, wcinamy śniadanie, prowizoryczny obiad i już o 17:00 zaczynamy rajd po scenach.
Na pierwszy ogień - Perfect Pussy. Porównanie do Iceage w przewodniku festiwalowym bardzo mnie skusiło na ten koncert, jednak prawdę mówiąc, nie wniósł on czegoś wielkiego do mojego życia. Zwykły, powiedziałbym, tępy punk.
Zaraz po tym jakże wspaniałym koncercie czekała nas długa przerwa aż do 20:45, kiedy to miały zacząć grać ważne dla nas zespoły/wykonawcy. W międzyczasie poznałem dwoje członków redakcyjnego grona Magnetoffonu, którzy byli bardzo mili i strasznie fajnie było ich poznać, i których serdecznie pozdrawiam (choć pewnie i tak tego nie przeczytają).
Po jakimś czasie udaliśmy się jednak na jakiś koncert, coby nie marnować czasu. Wybór padł na Andrew W.K. Okej, nie była to muzyka wysokich lotów, bardziej podchodziła pod jakiś pop, wizerunek raczej tandetno-metalowy, ale jako performer facet był świetny i umiał poruszyć tłum. Zabawne tańce, teksty utworów podziałały na nas naprawdę pozytywnie.
Jakiś czas później poszliśmy na Rojka, o 20:45, bo chcieliśmy zobaczyć jak wita publiczność, ale widocznie musiał to zrobić już wcześniej, bo po prostu zaczął grać. A zapowiadało się smętnie, więc przykro, panie dyrektorze artystyczny, ale Nisennenmondai wygrało w losowaniu. Japońskie trio kobiet czarowało hipnotycznym rytmem perkusji, głośnym, mruczącym basem. Niestety, również nie mieliśmy okazji bardziej się wsłuchać, bo musieliśmy pójść czatować na...
SLOWDIVE. Udało się nam zająć dogodne miejsca prawie pod sceną. I bardzo dobrze, bo był to jak dla mnie koncert Offa. Zagrali moje ulubione piosenki, w tym słynne Souvlaki Space Station i Alison. Zaprezentowali 100 % shoegaze'u w shoegazie, wszystko było takie jak sobie wyobrażałem. Faceci z TJMC powinni zobaczyć jak zespół starzeje się w pięknym stylu. Bo lata minęły, a wszystko wciąż było tak czarujące, poruszające jak na nagraniach. Może głos Rachel był nieco za cicho w stosunku do reszty, ale to nie mogło zepsuć całego wrażenia. Było po prostu zajebiście. Po koncercie czailiśmy się na autografy od zespołu, niestety, pojawił się tylko autograf Neila Halsteada, ale to przecież twarz zespołu, więc i tak radość.
Później kawałek Belle & Sebastian zobaczyliśmy, ale byliśmy już zmęczeni po prawie godzinie czekania na podpis, więc zwinęliśmy się do namiotu, a następnego dnia już wracaliśmy do domu. Off minął szybciej niż się zaczął.
Podsumowując:
Miejsce akcji naprawdę mi się podobało. Pole namiotowe było ogarnięte, było czysto, kabiny prysznicowe działały sprawnie, kolejki nieco się dłużyły, ale zawsze udawało nam się szybciej ogarnąć. Ludzie też byli w porządku, nie było zamieszek, hałasów (poza bandą Scootera) ani rozrób. Jeśli chodzi o muzykę, bo to ona jest esencją Offa, było świetnie. Nie widzieliśmy aż tak wielu zespołów, wiele nam zwyczajnie przepadło przez zmęczenie, ale było bardzo różnorodnie, nie nudziliśmy się. Technicznie wszystko grało, drobiazgi takie jak zły stosunek głośności poszczególnych instrumentów nie psuły pozytywnego wrażenia. Zobaczyliśmy takie legendy jak The Jesus and Mary Chain, Neutral Milk Hotel, czy wybitny Slowdive. Nie żałuję. I już teraz planuję pojawić się na następnej edycji. A żeby było trochę ciekawiej - poniżej trochę zdjęć.
Kościół w Katowicach. |
Chelsea Wolfe na scenie. |
Szalone Deafheaven. |
Scena mBanku, czyli scena główna. |
Moja Oriana w trakcie soundchecku Chelsea Wolfe. |
W oczekiwaniu na Slowdive. |
Focia przed The Jesus and Mary Chain. |
Slowdive na scenie. |
Offowe przewodniki z podpisem Halsteada. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz