piątek, 10 października 2014

Krótka historia o muzycznej stronie mego życia.

Jeśli miałbym określić swoje muzykalne przygody (w sensie, jeśli chodzi o słuchanie muzyki, bo z gitarą uprawiam regularne stosunku zaledwie od pół roku) jednym słowem, to pasowałoby tu słowo nietypowe. Poważnie, chwytałem się chyba każdego możliwego gatunku (co obecnie uznaję za idiotyczne i do bólu ograniczające). Nie bardzo nawet wiem od czego zacząć, więc może cofnę się w czasie do momentu, w którym moja świadomość zaczynała tolerować jakiś gatunek całkowicie i w pełni.

Była to może 6. klasa podstawówki, albo i 1. gimnazjum. W każdym razie, okolice 13. roku życia. Wiadomo, że chłopięciem (he, he) będąc, nie do końca ogarnia się świat i wszystko jest dla nas niestabilne, nowe. Jako dorastający dzieciak chcesz się czymś wyróżnić, być alternatywny, przykuwać uwagę, budować oryginalny wizerunek siebie w oczach innych (nadal mi to doskwiera, teraz jednak jest to całkowicie naturalne i bez premedytacji). W wyniku dziwnych zawirowań, poniekąd też pod wpływem niektórych znajomych, zacząłem zagłębiać się w utwory Behemotha, starego, dobrego polskiego Bezia. Teraz w sumie nie wiem co ja tym widziałem, black metal jakich wiele. Wtedy jednak uznawałem, że taki gatunek może być ostatnią rzeczą, którą osoba w moim wieku mogłaby się interesować. Trwałem w tym swoim udawanym fanbojostwie, jednak nigdy nie doszło do zapuszczenia brud-metalowych kłaków. Minęło parę miesięcy, aż w końcu mój "gust" muzyczny po raz kolejny musiał się dostosować. Kolejne dziwne zawirowania doprowadziły do tego, że w absurdalnie dziwny i niezrozumiały sposób zaczęło mnie jarać screamo i wszelkie pochodne tego... ekhem, gatunku. Tak, to jest ten moment, na wspomnienie którego mam ochotę popełnić samobójstwo. Na przykład strzelając sobie w głowę z łuku brwiowego, albo topiąc się w stawie kolanowym.

Z niechęcią przyznaję, że to nie do końca MNIE jarało. To dziwne, ale to zdanie łatwo zinterpretować. Wracając do tematu - sympatia do chłoptasiów piłujących swoje wymalowane buźki bezpowrotnie minęła i zawiesiłem się w czasie i przestrzeni bez punktu zaczepienia. To był czas absolutnego pustostanu i ponownie szukania swojego wizerunku w kwestii dźwięków i obrazów nimi malowanych. Aż pewnego wieczoru (na potrzeby klimatu przyjmijmy, że był ciemny, zimny i deszczowy) krążąc po meandrach Jutjuba wkroczyłem na nieprzebyte ścieżki dyskografii Led Zeppelin. Przysięgam, że była to jedna z najlepszych decyzji mojego życia. W końcu poczułem, że to mnie naprawdę coś jara, że absolutnie kręcą mnie te fantastyczne riffy, kunsztowne solówki, rozdzierający wokal i cholernie satysfakcjonujący mix gatunkowy. Miłość do zespołu i chora fascynacja gitarzystą zespołu, Jimmym Pagem, siedzi we mnie do dziś, choć teraz już wolę poświęcać się czemuś nowemu, eksperymentować i odkrywać. Przez dłuższy czas siedziałem w klasycznym rocku, hard rocku, połowicznie w staroszkolnym metalu (Metallica, Iron Maiden, etc.), natomiast moja strona na last.fm obumierała, bo nic nowego się na niej nie pojawiało i prawdę mówiąc - zamykałem się na wszystkie cuda muzyki, które gdzieś tam na mnie czekały.

Rozpoczęcie nauki w liceum totalnie wywróciło moje postrzeganie tematu. Chyba największą rolę odegrała w tym Oriana, która poniekąd wprowadziła mnie w jakieś nowości, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Wyzbyłem się durnego przeświadczenia, że "pop to ścierwo, a ambient usypia". W końcu zacząłem odnajdywać ciekawe elementy w każdym z gatunków, i teraz już szczerze mogę powiedzieć, że słucham naprawdę wszystkiego. Sprawy potoczyły się szybko - początkowo dość niechętnie post-punk, nowa fala, wszystkie pochodne "fale", elektronika, gotyk, całkiem niedawno rapsy, pokochałem eksperymentalę, folki, industrial, a nawet techno zaczęło mnie pociągać. Zacząłem chętnie chodzić na koncerty, przywiązywać ogromną uwagę do detali!

Led Zeppelin musiało udostępnić trochę miejsca w mojej duszy drugiemu genialnemu projektowi (który obok Led Zeppelin, IMHO, był najlepszym, co mogło spotkać muzykę ever)  - Swans (Łabędzie, tak btw., zasługują na całkiem oddzielny wpis na blożku). Cholera, strasznie emocjonalnie do tego podchodzę. Obecnie nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Mało tego, że spełniam się literacko (och, Magnetoffonie), to jeszcze czuję się jakiś, hmm... Wywyższony na ultra boski poziom, przeniesiony do totalnie innej rzeczywistości. Uważam, że to medium mogłoby z powodzeniem zastąpić każde inne w życiu codziennym - zwłaszcza telewizję. Magia. Słuchajcie muzyki, ludzie.

Macie jeszcze mojego lasta, cobyście wiedzieli czym się raczę w chwili obecnej:
  http://www.lastfm.pl/user/GodDamnMoose

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz