poniedziałek, 21 lipca 2014

Ojej, fatalnie wyszedłem na tym zdjęciu! - "Shutter - Widmo" (2004)

Tego wieczoru po raz drugi miałem okazję obejrzeć ten tajski film. Sam kraj, w którym miała miejsce produkcja może czynić ją wyjątkową. Ale nie to czyni. Po raz drugi czułem nieziemski klimat, który otacza ten film, który aż rzyga z ekranu prosto w moją skalaną zaniepokojeniem twarz. Może nie przestraszył mnie aż tak bardzo jak za pierwszym razem (byłem młodszy i była późna noc), ale wciąż świetnie się bawiłem i czułem owe zaniepokojenie, o którym wspomniałem nieco wyżej.
Najlepszy azjatycki horror od czasów "Kręgu" - coś w tym jest.
Głównego bohatera, Tuna, poznajemy w trakcie jedzenia kolacji w restauracji w towarzystwie starych kumpli i dziewczyny. Wracając do domu samochodem, dziewczyna naszego głównego bohatera, Jane, uderza w przechodzącą przez ulicę dziewczynę. Tun ogląda się na ciało, po czym ponagla swą dziewczynę, by natychmiast jechała dalej. I tu zaczyna się właściwa akcja. Nasz główny bohater jako fotograf robi wiele zdjęć. Na tych właśnie zdjęciach zaczynają się pojawiać tajemnicze smugi, w końcu sylwetka potrąconej dziewczyny. Policja zabezpieczająca miejsce nieumyślnej zbrodni wspomina jednak jedynie o uderzeniu w przydrożny znak, brak natomiast wzmianek o jakichkolwiek rannych, bądź co gorsza, martwych. Nie zamierzam zagłębiać się tutaj w fabułę, jak zwykle w swoich recenzjach. Warto natomiast wspomnieć, że jest przemyślana, trzyma się kupy, a końcowy zwrot akcji na pewno niejednemu widzowi zamota w głowie.
Muzyka jest świetna, mroczna, buduje napięcie stopniowo, pojawia się w kluczowych momentach. Idealna do takiego horroru. Straszaki w postaci nagłych wyskoczeń czegoś na widza, pojawieniu się zjawy na ekranie, głośnych dźwiękach choć prymitywne, są całkiem mądrze usytuowane w trakcie trwania fabuły, nieraz można podskoczyć na krześle, a poddenerwowanie towarzyszy nam cały czas, aż do napisów końcowych. Wykorzystanie aparatu fotograficznego jako głównego rekwizytu Tuna nie było do końca oryginalnym pomysłem, ale potencjał tej idei wyczerpano w pełni. Od wywoływania zdjęć w mrocznej ciemni, po powolnie ukazujące się obrazy na kliszy polaroida - te właśnie elementy budują tutaj klimat i nastrój niepokoju, niepewności, grozy.
Typowa azjatycka zmora.

Gra aktorska - bez zarzutu. Podobała mi się przede wszystkim relacja Tuna z Jane, oraz w późniejszym etapie filmu, narastający obłęd głównego bohatera. Bo tak, historia w filmie będzie obłędna również dla niego.

Podsumowując - świetny tajski horror. Jak dla mnie, najlepszy azjatycki horror w ogóle. Mroczny, tajemniczy, niepokojący, wywołujący ciarki na plecach. Oglądać, najlepiej samotnie, nocą, w ciemnym pokoju. A potem cyknąć sobie selfie, ot tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz