niedziela, 16 listopada 2014

King Crimson - Red [Island/Atlantic; 1974]

Właśnie sączę sobie rzekomo czeskie piwo o nic nie mówiącej mi nazwie Starovar. Wiem tylko tyle, że ma żurawinowy smak i jest przeraźliwie słodkie. Ale nie o tym tutaj - to jedynie miało uzmysłowić Ci, drogi czytelniku, że stworzyłem sobie idealne warunki do pisania o muzyce. A muzyka, którą dziś wziąłem na tapetę w żaden sposób nie kojarzy się ze słodyczą - paradoks? Zespół i album, o którym mowa, są mistrzami paradoksu, łamliwych, zmiennych i płynnie ewoluujących kompozycji, ciężkich niczym bloki ze Stonehenge; mistrzami progresywy i budowy klimatu - od zawsze, na zawsze. Mam na myśli oczywiście King Crimson i mój ulubiony album tej grupy - Red.


To właśnie z King Crimson wypływają korzenie, będące przy okazji źródłem inspiracji dla wielu współczesnych zespołów nie tylko hard rockowych, ale też psychodelicznych, progresywnych, w skrajnych przypadkach krautrockowych. Zespół uformowany w 1968 przechodził szereg różnych zmian przez niemalże pięć dekad swojego istnienia, jednak zdecydowanie najbardziej pamiętanym i najchętniej wspominanym okresem twórczości był ten od 1969 do końcówki lat 70'/początku 80'. Moja przygoda z KC zaczęła się od rzeczonego Red, więc to właśnie tę płytę najbardziej chciałbym polecić - między innymi dlatego, że jest niezwykle przystępna, dość krótka, a przy tym składna, trzymająca się całości.
Pierwszą częścią klamry spinającej całość jest utwór instrumentalny - imiennik albumu. Przez sześć minut dane jest nam słyszeć niesamowicie chwytliwy, łamiący się i zgrzytliwy riff zmieniający swą rytmikę i akcenty. Wsłuchując się w tło, można usłyszeć swoiście industrialne smaczki (przynajmniej ja je tak odbieram) - uderzenia o blachę wybijające takt. Pojawienie się wiolonczeli w połowie to istny majstersztyk, budujący przy okazji specyficzną, gęstą i ciemną atmosferę płynącą swobodnie jak fluid. Fallen Angel nasuwa pewne skojarzenia z Pink Floyd za czasów (nie)sławnego Syda Baretta - spokojna ballada na czystym kanale o momentami dość akustycznym wydźwięku - wokal Wettona i w takim klimacie świetnie się sprawdza - na plus także pojawienie się trąbki (która zazwyczaj mnie wkurza) i oboju. Dalej, mój ulubiony utwór płyty i chyba KC w ogóle - One More Nightmare. Riff początkowo zapowiadający klona Red, po chwili przeradza się w wesołą/charczącą/burczącą/blaszaną/saksofonową kompozycję o cudownym tekście (z którym polecam się zapoznać), z charakterystycznymi dla progresywy przejściami w spokojniejsze stadia, zmienną rytmiką i nastrojem całości. Nagłe zakończenie nie pozostawia niesmaku, co jest nieczęstym zjawiskiem. Providence skłania się raczej w eksperymentalną muzycznie stronę - utwór był zaimprowizowany w całości. Mimo tego faktu, zespołowi udało się zachować "heavymetalowy" sznyt i zmienność całości - na pierwszy plan wysuwa się ponownie Wetton, tym razem dwojąc się i trojąc przy basie. Gościnny występ Davida Crossa ze skrzypcami także miał niemały wpływ na wygląd całości - jest po prostu nieodłącznym elementem tego utworu. Zamykające całość Starless jest jakby fuzją wszystkich składowych KC występujących w pozostałych kompozycjach - mamy tu spokojniejszy wstęp, przeradzający się stopniowo w coś bardziej rockowego wraz ze zmianą tempa.

W utworach King Crimson nigdy nie istniało "tu i teraz". Każda kolejna sekunda przynosi coś nowego, pozornie drobne elementy, jednak zmieniające całość nie do poznania. Właśnie za to cenię twórczość zespołu - sumienność w swoim zamierzeniu. Sam fakt bycia legendą w świecie progresywy skłania do zapoznania się z twórczością grupy - a zdecydowanie najłatwiej i najlepiej (moim zdaniem) zacząć tę przygodę z Red.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz