poniedziałek, 27 października 2014

Patrick Wolf i Soundedit Festival 2014

W sobotę rano wyjechaliśmy z Gdyni - ja, Gołomp (zwany też Magdą) i Oriana. Wspaniały i nowoczesny pociąg z gatunku pamiętających stan wojenny miał nas zawieźć do Łodzi, gdzie miał odbyć się koncert Patricka Wolfa (dla niewiedzących - Anglik, multiinstrumentalista, folk, elektronika, dużo akustyki i klawiszy), który był częścią Soundedit Festivalu. Ów festiwal, o dziwo, jest całkiem poważany na planie nie tylko samej Polski - jest to jedyny festiwal na świecie poświęcony producentom muzycznym. Stąd na nim takie sławy jak John Cale (The Velvet Underground) czy Karl Bartos (Kraftwerk). Jeśli zaś chodzi o moje oczekiwania wobec występu Pata - były wysokie, zwłaszcza, że naoglądałem się masy koncertów w internetach i znałem większość dyskografii, która wręcz obfituje w żwawe i energetyczne kawałki - perfekcyjne na występ na żywo. Po zdeponowaniu itemów u naszej przyjaciółki mieszkającej w Łodzi, wraz z nią wyruszyliśmy na miasto i potem już prosto pod klub Wytwórnia, w którym miało zajść całe wydarzenie. Całkiem sprawnie dotarliśmy na czas i okazało się, że łódzka komunikacja potrafi być czasami niezawodna. Pod klubem spotkaliśmy się z resztą ekipy i było nas już w sumie siedem osób.

Koncert miał zacząć się lada moment, napięcie narastało, brokat jeszcze dobrze nie ostygł - ale tak, wchodzi Patrick! Ale... jak to? Pierwszy moment niepewności i zawahania. Znowu jest rudy i ma totalnie krótką fryzurkę. Odziany jest w sumie po domowemu - sweter w dziwne wzory, jakieś tam spodnie, glany, chyba do obrony przed fanami Widzewa. No dobra, może odkuje się muzycznie.  No właśnie, problem był taki, że moje oczekiwania były chyba aż nazbyt wygórowane, bo, no.... średnio mnie to porwało. Liczyłem na to, że będę dziko baunsował i deptał ludzi glanami w rytm Tristana, a jednak ów Tristan nawet nie zagościł na setliście! Liczyłem, że po zakończeniu trasy akustycznej Patrick porzuci wizerunek eleganckiego, dostojnego i nieco puszystszego paniczyka przy klawiszach, a zmieni się w znanego fanom, dobrego, młodego i jakże narwanego szaleńca o wesołym usposobieniu. Wszystkie utwory zagrane na sobotnim koncercie, choć popularne, przybierały znacznie spokojniejszy, oszczędny w instrumentaliach wymiar. Obecni na koncercie mogli usłyszeć The Libertine zagrane niemalże całkowicie na jedno kopyto, Pigeon Song rozpoczynane przez Wolfa przynajmniej trzy razy z okazji nieumiejętnie nastrojonych skrzypiec; Magic Position wykastrowane na potrzeby klawiszy, harfy (która, moim zdaniem, zrobiła najlepszą robotę) i akordeonu. W sensie, koncert ten nie był zły, był po prostu przegadany i przez artystę potraktowany trochę zbyt luźno. Samo przegadanie (choć gęste i częste) było w zasadzie całkiem interesujące, Patrick opowiadał o bezdomności, o źródłach inspiracji dla niektórych utworów - bardziej skupiał się jednak na tym niż na właściwej muzyce. Momentami nawet był zabawny, bo robił śmieszne miny, coś pomylił, tu się zaplątał i inne takie. Albo bardzo się czepiam, albo po prostu setlista była trochę zbyt mało rozmaita i raczej rozlazła. Myślę, że całość wypadłaby lepiej, gdyby była samodzielnym występem poświęconym jedynie Patrickowi. Z chęcią zobaczę go jeszcze raz, ale mam nadzieję, że w bardziej porywającym wydaniu.

Potem załapaliśmy się jeszcze na fragment występu Lecha Janerki, następnie odbyło się wręczenie nagród dla Człowieka ze Złotym Uchem, no i później zostaliśmy na kawałku Johna Cale'a (znanego głównie z The Velvet Underground). Niedługo potem byliśmy już w domu, oglądaliśmy Porę na Przygodę, a potem kładliśmy się spać, bo w niedzielne południe wracaliśmy do Gdyni. Podróż powrotna zleciałaBY nam bez zbędnych ekscesów, gdyby nie specyficzny człowiek z wąsem, lat na oko 50+, który koniecznie musiał zagadywać wszystkich w przedziale, wypytując o najdrobniejsze detale z ich życia. Przez cztery godziny podróży w jego towarzystwie zdołałem przeczytać zaledwie trzy strony książki. Na szczęście po owych czterech godzinach odpuścił i przesiadł się gdzieś indziej, bo miał tam jakąś pilną sprawę. Jazda PKP to loteria, nigdy nie wiesz na kogo trafisz.

Na koniec zdjęcia autorstwa Oriany (ale ja też tam byłem, naprawdę):


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz