Czyli moich. Wiem, że lista była umówiona na 20 albumów, czyli w sumie dodatkowe 15 nawiązując do poprzedniej mojej topki, ale prawdę mówiąc, zbyt dużo albumów i zespołów lubię, żeby rozdrabniać się na te kilka płyt. Więc voila, oto bonusowe 10 płyt, które naprawdę mnie kręcą. Jedna informacja - jak wiadomo z któregoś mojego poprzedniego posta, kiedyś skupiałem się wyłącznie na chamskiej muzyce mainstreamowo-metalowo-rockowej, nie zagłębiając się nigdy w pozostałe gatunku. Ideą poniższej listy było to, żeby zawrzeć na niej albumy, które bardzo spodobały mi od momentu mojego ogarnięcia z muzyką. Po prostu, nie będą to płyty, które kocham od lat. Będą to takie, które za kilka lat wciąż będę kochał, do których z nostalgią będę wracał.
10. The Woken Trees - NNON (2013)
Bardzo lubię post-punk i właściwie nigdy, naprawdę, nigdy nie mogłem trafić na grupę, która ten gatunek muzyki z powodzeniem przenosiłaby na współczesne realia - wiecie, bez tego całego szumu, głosu nieco przesuniętego na tło, zachowując przy tym wszystkie wspaniałości gatunku. Okazuje się, że idea jest jak najbardziej rzeczywista, a w dodatku bardzo strawna! NNON to symfonia basu, jeżącego włosy niskiego wokalu, hipnotyzujących riffów i szarego, ponurego klimatu. The Woken Trees trafili w sam środek mego gustu.
9. Temples - Sun Structures (2014)
Wiele z pozycji na tej liście nawet mnie zaskakuje swoją obecnością, ale lubię podejmować spontaniczne decyzje - oto jedna z nich. Sun Structures to tegoroczna świeżynka, która ani na krok nie odstaje od tego, co dokonane było już parę dekad temu. Temples z powodzeniem pogodzili na swoim debiutanckim krążku typowego, klasycznego indie rocka, z oldschoolową psychodelą spod znaku pierwotnych Beatlesów, ewentualnie Pink Floydów za czasów Syda Barretta. Dźwięki gitary są bardzo "catchy", perkusja angażuje w nerwowe wystukiwanie palcami rytmu, natomiast rzewny wokal Jamesa Bagshawa tłucze się w głowie bez opamiętania.
8. Slowdive - Souvlaki (1993)
To musiało się stać - w końcu "Suwałki" zagościły na którejkolwiek z moich list. Porzucając melancholię i żale, albo raczej zmieniając ich ujście, przejdźmy do Slowdive. Brytyjska grupa może być wyśmiewana za budzące realny smutek kompozycje, ogólną płaczliwość fanów, itp., jednak trzeba im przyznać, że w swoim stylu są mistrzami. Jakby w opozycji do teoretycznie pokrewnego im My Bloody Valentine, swoiście uładzili shoegaze, czyniąc go zarazem agresywnym, atakującym falą gitarowego brzmienia, a jednocześnie bardzo spokojnym, płynnym i poetyckim. A Souvlaki to sztos i płyta ta powinna być znana każdemu fanowi wszelkich dziwniejszych pochodnych muzyki rockowej.
7. Fleetwood Mac - Tango In The Night (1987)
Właściwie wszystko co ma jakikolwiek związek ze Stevie Nicks, bądź resztą ekipy, jest wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju i na pewno zasługuje na uwagę, ale spośród obszernej dyskografii Fleetwood Mac, postanowiłem wybrać właśnie ten album. Kilka razy robiłem podejście do muzyki zespołu, ale pierwsze wydawnictwa raczej mnie odstraszały, nie miały jakiegoś charakterystycznego punktu zaczepienia, nie porywały, były raczej jednolite i w moim odczuciu zlewały się w jedną, dość niesmaczną całość. W końcu został mi polecony album Tango In The Night. W momencie pierwszego odsłuchu doznałem małego szoku, bo płyta była zaskakująco świetna! Kawałki były składne, kompozycje akustyczne przeplatane z lekko popowymi, elektrycznymi, żwawsze ze spokojniejszymi, awangardowe z dość wzorcowymi. To było Fleetwood Mac, o którego legendzie tyle się naczytałem.
6. Mac DeMarco - 2 (2012)
Tutaj mogłaby się znaleźć każda płyta tego wesołego Kanadyjczyka, serio. Dlaczego zatem jest to 2? Do pierwszej płyty naprawdę nic nie mam, jest świetna, wylansowała specyficzny lo-fi/indie styl muzyka, zawierała masę przyjemnych kawałków. Problem jest taki, że jej następczyni jest... dużo lepsza! O ile to możliwe, oczywiście. Zwyczajnie ulepszała każdy z elementów, pokazując jednocześnie jak bardzo poprzednia płyta była wybrakowana. A Salad Days, no cóż... Trochę powtórka z rozrywki. Co nie zmienia faktu, że z muzyką tego gościa trzeba się zapoznać, zwłaszcza jeśli lubicie być hipnotyzowani przez skomplikowane riffy i dziwaczne pasaże okraszone psychodelicznym vibem.
5. IAMX - Kiss + Swallow (2004)
Muzyka Krzysia Cornera może się albo podobać, albo cholernie męczyć. Czy naprawdę są ludzie, których męczy? Zwłaszcza ten album nie ma prawa tego robić! Corner pojawił się już na liście Oriany przy okazji wymieniania albumu Sneaker Pimps - tam jednak wkraczał bardziej na zmienne i efemeryczne tereny trip-hopowe. IAMX to solowy projekt muzyka, co przełożyło się na niemal całkowitą zmianę klimatu i tematyki. Kiss+Swallow to 100 % elektroniki w elektronice. Już na papierze muzyka IAMXa jest złożona jak mało co, rzeczywistość pogłębia to wrażenie. Album momentami zapuszcza się w meandry synth-rocka, przeradza się w powolne, ale czarujące mroczną atmosferą ballady, by za chwilę totalnie urzec dziwnym beatem i niemalże erotycznym vibem. W mojej opinii - opus magnum Cornera.
4. The Horrors - Strange House (2007)
Nasza lista przebojów wkracza na niebezpieczne tereny mainstreamu (he, he)! The Horrors! Historia z nimi jest nadzwyczaj ciekawa i niecodzienna, bowiem każda ich płyta prezentuje sobą co innego, więc ciężko się tu we wszystkim połapać. Takie Skying sięga momentami po mocno wyraziste wydanie dream popu, z kolei tegoroczne Luminous dla wielu było marnym skokiem na kasę i porzuceniem oryginalnej stylówki (i ja poniekąd tak to odebrałem). Zdecydowałem się na płytę z ich stajni, która była najbardziej "horrorsowa", podnieciła mnie pomysłem i sprawiła, że razem z Farisem Badwanem śpiewałem: "Jack the Ripper, Jack the Ripper". Mowa tu oczywiście o Strange House, czyli jedynym garażowym, niemalże punkowym wydawnictwie od The Horrors. Późniejsze fascynacje elektroniczną warstwą muzyki tutaj jeszcze kiełkowały, zatem muzycy niemal całkowicie skupiali się na mocno przesterowanych, skrzeczących gitarach. Wrzaski Farisa i dość mroczny klimacik nadawały całości fantastycznego kształtu, który później niestety został zabity. Wciąż liczę na powrót do korzeni.
3. My Bloody Valentine - Loveless (1991)
Jako tró fan szugejzu nie mogę nie lubić Loveless. A teraz na serio, już bez indoktrynacji ze strony muzyki. Poważnie, ta płyta jest satysfakcjonująca do bólu i właściwie mogłaby być wyznacznikiem dla wielu wykonawców tego samego gatunku. Brakuje symulowania smutku charakterystycznego dla pobratymców ze Slowdive, wokal jest usunięty w tło, ale ma znacznie inny wydźwięk, natomiast riffy... och, te riffy! Tak melodyjne, lo-fi, zmienne, hałaśliwe, jak mało gdzie. Obok wszelkich stworków spod rąk Olivera Ackermanna - płyta-instrukcja dla młodocianych gwałcicieli gitary.
2. Death Grips - Exmilitary (2011)
Nie byłbym sobą, gdyby na tej jakże profesjonalnej liście nie znalazło się coś rapsowego. A skoro rapsy, to tylko Def Gryps. Te nygasy (właściwie to w połowie) z Kalifornii, Ju Es Ej, do perfekcji opanowały arkana hip-hopu innego niż wszystkie. Od teraz bity nie stały się tylko przygrywką i punktem wyjścia dla wyrzucania z siebie salw słów - teraz to już sztuka i mało kto będzie w stanie powtórzyć coś takiego. Warstwa melodyczna stoi tu na równi z innymi gatunkami, jest tak samo pełnoprawnym elementem, jak u każdego innego zespołu (co w hip-hopie może być dość zaskakujące). Bity są całkowicie różnorodne i hipnotyzujące. nawijka MC Ride'a ma sens i płynie jak rzeka. Nie tylko dla fanów hip-hopu.
1. Swans - Filth (1983)
Te złowieszcze ząbki będą mnie prześladowały już do końca życia. "Brud" otworzył całkowicie nową drogę w dziejach muzyki i na pewno miał ogromny wpływ na obecny kształt łabędziej dyskografii. Powietrze jest ciężkie. Ściany obdarte z tapety. Tu i tam puszczają nam oko pordzewiałe rury. Przy samej ziemi niosą się jakieś opary, ni to mgła, ni to para. Wszędzie jest wilgotno, szaro, plugawie. Macie to? Właśnie zobrazowałem wizualną wersję Filth. Wersja muzyczna nie odbiega od tego opisu, a nawet go przewyższa. Hałas i repetatywne motywiki w kawałkach miażdżą naszą czaszkę z siłą tytanowego młota, klatka hałasu jest nadzwyczaj ciasna i ani myśli dać nam troszkę więcej miejsca na rozprostowanie kończyn. Mozolne dźwięki niedostrojonej gitary gwałcą nasze uszy bez opamiętania. W końcu dopada nas syndrom sztokholmski, i oto błagamy o więcej. Warto poznać, chociażby dla kontrastu z najnowszymi wydawnictwami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz