Z muzyką to jest dziwna sprawa, bo można się nabawić całkowicie maniackiego podejścia do niej. Ostatnio Michaś opublikował listę swoich 5 ulubionych albumów. Uważam, że to za mało i, że zdecydowanie należy temu tematowi zrobić przebitkę. Przede wszystkim, selekcja ulubionej muzyki jest bardzo trudna do wykonania, bo praktycznie każde wydawnictwo jest inne i jeśli się podoba, to na wiele różnych sposobów. Uznaliśmy jednak, że powtórzymy ranking, tym razem zawierając po 20 najukochańszych pozycji.
Poprzez pojęcie ulubionego albumu rozumiem taki krążek, którego pragnie się słuchać i zapętlać w nieskończoność. Oprócz tego nie wyobrażam sobie nazwać jakiegokolwiek ulubionym, jeśli przynajmniej 2/3 utworów nie uwielbiam (zupełnym bezsensem byłoby zachwycanie się całym albumem ze względu na jedną-dwie piosenki...), a już najlepiej, gdy każdą piosenkę z osobna darzę ukochaniem.
Dodam jeszcze, że muzyka powinna przede wszystkim sprawiać przyjemność. Pewnie dlatego niektórzy słuchają muzycznych potworków, które tworzą jedynie pod publikę. Okej, rozumiem to. Moje gusta także nie są jakieś najwybitniejsze, zmieniały się na przestrzeni lat, aczkolwiek z pewnych rzeczy nie jestem w stanie zrezygnować tylko dlatego, że np. wyszły z mody lub są kiczowe.
Listę moich 20 ulubionych albumów ułożyłam z naprawdę obszernego zbioru muzyki, z którą sympatyzuję. Gdyby komukolwiek chciało się to czytać, wypisałabym ich nawet 200 i więcej. Powtarzam, w muzyce zaczyna się na przyjemności, poprzez emocje i wyrażanie siebie, akcentując pod koniec walory estetyczne. Uzewnętrznię się, ale nie będę się silić na wypisywanie arcydzieł na skalę światową.
20. Killing Joke - Night Time (1985)
Trochę zawiesiłam się nad tym zespołem, czy o nim wspomnieć, czy nie. Cóż, KJ to zespół swojej epoki, ich najstarsze albumy są naprawdę dobre, bo opisują rzeczywistość taką, jaka była. Początkowo chciałam uwzględnić album Killing Joke z 1980, ale, po pierwsze, na tej liście pojawi się dziwnym trafem kilka albumów self-titled, a po drugie, stwierdziłam, że Night Time to najfajniejszy zbiór cech zespołów - piosenki są zarówno ponure, jak i zawierające ten wyjątkowy roztańczony smaczek charakterystyczny dla lat 80.
19. Arctic Monkeys - Humbug (2009)
AM to fajny, radiowy zespolik, a Humbug to fajowy albumik urzekający wyrazistym basem i spójnym konceptem. Nie będę się rozpisywać, po prostu ten album musi być na mojej liście i już.
18. Portishead - Dummy (1994)
Pierwsze z dwóch trip-hopowych wydawnictw, jakie tu uwzględniam. Nic się nie zmieniło od czasu, gdy wyznałam, że Portishead to jeden z moich najukochańszych zespołów wszechczasów. Mimo iż często od niego odchodzę, miałabym do siebie wyrzuty, nie wspominając w rankingu o którymś ich albumie. Dummy to wg mnie kwintesencja, choć podobno źle uważam.
17. Jefferson Airplane - Surrealistic Pillow (1967)
Zmagałam się ze sobą - napisać o tym, czy o którymś z wydawnictw Fleetwood Mac? No tak, dylemat jest, aczkolwiek FM cenię po całości, a przy Jeffersonie naprawdę ostro skupiłam uwagę na jednym albumie. Ostatnio wyjątkowo często go katuję, odkrywam epokę, którą do czasu interesowałam się bardzo po macoszemu. Dzięki temu bardzo wciągnęłam się w muzykę psychodeliczną, mimo iż Surrealistic Pillow psychodelicznego brzmienia nie ma zbyt dużo. Teksty wystarczą. Detale.
16. Theatre of Tragedy - Theatre of Tragedy (1995)
Nie będę ukrywać, że moimi korzeniami jest muzyka gotycka. A właściwie metal gotycki (rock gotycki to sztucznie wygenerowane pojęcie, które uważam za poronione i niepotrzebne). Ale, uwaga, mówiąc o metalu gotyckim mam na myśli samą jego genezę, gdyż po 2000 roku ten gatunek zupełnie się spsioczył. Self titled ToT był dla mnie swoistym objawieniem w swej dziedzinie. Pianino, rozanielony głosik Liv Kristine, doomowe pełzanie ścian dźwiękowych i oczywiście stara angielszczyzna, którą napisane były wszystkie teksty to niezbyt oczywiste połączenia. ToT stworzyło przesmutną baśń, udało im się przenieść słuchacza w odległe, wzruszające czasy. Jest ckliwie i wciąż to kupuję
15. Tristania - Beyond the veil (1999)
Drugie i ostatnie wydawnictwo gotyckometalowe na dziś. W przeciwieństwie do ToT, nie ma tu teatrzyku, jest za to mroczne nabożeństwo z rozmachem. Wyczytałam gdzieś, że w pracę nad tym albumem zaangażowanych było multum ludzi. Przepadam za każdą piosenką. Jest growl, metalowe wykrzyknienia, ładna pani na chórkach, gregoriański chór, łacina, niezrozumiałe teksty, no i najważniejsze - MONUMENTALNE kompozycje, bowiem na każdy utwór składa się ogrom elementów, akcentów, melodii, są mosty, punkty kulminacyjne, zwroty akcji, muzyczne fabuły; sam album dzieli się jakby na dwie części, delikatna kompozycja o tytule "Simbelmyne" rozdziela połówkę muzycznych gigantów od krótszych, bardziej zwięzłych kawałków. Uważam, że to mądry album i opus magnum w historii zespołu (chwilę potem nadszedł rok 2000 i klęska również dla Tristanii)
14. Modern Eon - Fiction Tales (1981)
Czas trochę przewietrzyć. Ta pozycja z kolei jest bardzo dziwną, enigmatyczną mieszanką muzycznej poezji dorosłych, którzy nigdy nie chcieli dorosnąć. Niedoceniana perełka wczesnego post-punku. Polecam każdemu, kto lubi minimalistyczne eksperymenty.
13. Sonic Youth - Washing Machine (1995)
Z tym zespołem bratałam się na raty po rekomendacji mojej znajomej. Mimo iż zaczęłam od Goo, to Pralce przypadła cała reszta mojego zainteresowania SY. Dźwięki połykają słuchacza w całości. Tytułowy kawałek podoba mi się najbardziej. Cóż, generalnie muzykę Sonic Youth dzielę na fantastyczną albo całkiem bezsensowną, a ten album plasuje się na samym szczycie tej pierwszej grupki.
12. The Birthday Massacre - Violet (2005)
Czuję pewną niechęć, przyznając się wciąż do miłości dla tego albumu. Zauważyłam bowiem, że TBM nieodwracalnie otrzymało łatkę gotyckich do porzygu dzieciaków (mimo iż członkowie zespołu mają obecnie grubo po trzydziestce), a przez to amatorzy muzyki alternatywnej kręcą noskami i lekceważą. Cóż, poza tym, że ich sceniczny wygląd rzeczywiście przywodzi na myśl przebranych gimnazjalistów, muzyka znajduje się zupełnie gdzieś indziej i robiłaby równie dobre wrażenie w innej otoczce estetycznej. To nie jest "rock gotycki", "industrial" (PHAHAHAHAHAHAH), ani "darkwave". TBM gra rocka alternatywnego oraz synthrock, w dość unikalnym wydaniu ociekającym lukrem i bajkową otoczką a'la "Alicja w Krainie Czarów". Violet to ich najlepszy twór, który wszystko ma na swoim miejscu, nie jest groteskowy czy przesadzony. Trochę kojarzy mi się z jakimś amerykańskim filmem młodzieżowym lat 90; taka mroczna historia dla outsiderów ze szkoły średniej. Gorąco zachęcam zamknąć oczy i po prostu wsłuchać się w szumną, iskrzącą się ścianę dźwięków.
11. Lydia Lunch - 13.13 (1982)
Pamiętam, że kiedy pierwszy raz sięgnęłam po Lydię był grudzień, śnieg za oknami sypał się nieodwracalnie, a świat był ciemny i lodowaty. Piękny czas na odsłuchanie 13.13, choć oczywiście to nie jedyna okazja na wydobycie wyjątkowości tych nagrań. Tu znowu jest coś ponurego, właściwie to nawet zakurzonego, utwory pasują do siebie. Pani Lunch jęczy, basy płyną, gitara skrzeczy i wytycza melodyjne tory. Jeżeli po Queen of Siam zbiera Wam się na mdłości i pragniecie uciec jak najdalej od Lydii - nie róbcie tego. Otrzyjcie łzy, wydmuchajcie noski i włączcie sobie 13.13, a wiara w możliwości tej artystki z pewnością do Was powróci.
10. Ladyhawke - Ladyhawke (2008)
No i tu kolejny self titled. Tym razem Ladyhawke, indie popowa artystka, która skradła moje serce nie tylko swą skoczną, prostą w odbiorze, aczkolwiek wciąż mądrą muzyką, ale również samą swoją osobą. Ta kobieta pozostanie moją dożywotnią inspiracją. Przyznam, że rozważałam uwzględnienie Anxiety zamiast debiutu, ale rozmyśliłam się, gdy rozważyłam, co znajduje się na self titledzie - są tu wyraźne nawiązania do muzyki lat 70. i 80., detale pokrewne stylowi Fleetwood Mac, wokal miejscami kojarzący się z manierą Stevie Nicks oraz... mnóstwo zabawy. Do tej pory nie spotkałam żwawszego i bardziej porywającego krążka tego typu. Nawet nie potrafię zwięźle przedstawić specyficzności tych nagrań, są po prostu cool.
9. Pulp - Separations (1992)
To jeden z takich albumów, które co do joty opisują Twoje życie. Jest bezpośrednio, bezkompromisowo, szczerze do bólu i emocjonalnie. To w tym miejscu zakochałam się w głosie Cockera oraz w wirtuozerii jego tekstów. Odrobina nawiedzonych smyczków i banalnych bitów sprawia, że to wydawnictwo ponadczasowe i nie rozumiem, czemu jest mniej lubiane niż chociażby Different Class.
8. Sneaker Pimps - Becoming X (1996)
Najpierw poznałam IAMXa. Oszalałam na jego punkcie, ale chociaż podobały mi się jego dziwaczne piosenki, Kiss and Swallow mocno nawiązujący do trip-hopu najbardziej mnie zaintrygował, bo odstawał od pozostałych albumów. I kiedy po dłuższej przerwie zabrałam się za Sneaker Pimps, czyli pierwszy band Chrisa Cornera, uśmiechnęłam się od ucha do ucha słysząc znane z K&S motywy na Becoming X, tyle że z żeńskim wokalem. Narkotyczna i buntownicza muzyka wypaliła we mnie dziurę, mimo to wreszcie znalazłam to, co w pewnej chwili urwało się u IAMXa.
7. And Also the Trees - And Also the Trees (1984)
Zdecydowanie zapętlałam, gdyż nic tak nie przenosiło w czasie i przestrzeni jak piosenki zawarte na tym debiucie. Muzycznie zespół przypominał tutaj najbardziej depresyjną epokę The Cure, lecz z lekka oniryczną, wiejską otoczką, do której AATT nawiązywało w kolejnych latach. Obrazy, jakie podsuwa ten post-punkowy (na upartego gotycki, hehe) twór, to przede wszystkim mgliste wrzosowisko rodem z "Wichrowych Wzgórz". Nadaje się do słuchania w trakcie spaceru po lesie lub po skąpanych w popołudniowym słońcu łąkach.
6. A Place to Bury Strangers - Exploding Head (2009)
To jest to, co najbardziej pociąga mnie w garażowym, hałaśliwym graniu oraz najlepsza odmiana shoegaze'u, na jaką wpadła ludzkość. A właściwie - Oliver Ackermann.
5. Skywave - Synthstatic (2004)
Wcześniejszy projekt Ackermanna z nieco inną ekipą, tyle że jeszcze lepszy. Nie dość, że jest hałaśliwie, szumnie, dynamicznie i agresywnie, znajduje się tu również mnóstwo romantyczności, shoegaze'owej ckliwości i nostalgii. Po prostu zapiera dech.
4. Dead Can Dance - Dead Can Dance (1984)
Kolejny cudowny debiut, z którym miałam szansę się zaprzyjaźnić. Przede wszystkim głos Brendana Perry'ego - uwielbiam. A passage in time to przecudna piosenka. Może i Lisy Gerrard nie doceniam tak, jak to sobie zasłużyła, ale nie pomnę zauważyć, że bez niej to też nie byłby tak piękny album. Fantastyczna mieszanka stylów.
3. Patrick Wolf - Wind in the Wires (2005)
Pat to kolejny taki wieczny dzieciak, a w jego twórczości da się usłyszeć gigantyczną niechęć dla dorastania i dorosłych rzeczy. Ból istnienia najbardziej udzielił się mu właśnie na tym albumie. Pamiętam, że połączenie elektroniki i folku w tak smutne aranżacje przybrało dla mnie zupełnie nową jakość dźwięku, która oczarowała mnie na bardzo, bardzo długi czas. Od razu "kupiłam" ten koncept smutnego, zbuntowanego chłopca, przywiązanego do przyrody i samotności. Obok artystycznej duszyczki Patrysia nie można przejść obojętnie, z tego albumu wyziera ona jak zjawa.
2. Cocteau Twins - Garlands (1982)
Kolejne oryginalne... coś. Rozumiem, że post-punk to nie to, co zespół chciał tworzyć i co robił przez całą swoją karierę, ale ten album jest dowodem na to, że miał prześwietną genezę. Wszystkie piosenki są raczej niepokojące i abstrakcyjne. Nie jestem w stanie napisać o tej pozycji niczego więcej ponad to, że kompozycje na niej zawarte wzbudziły we mnie chorą fascynację. Kiedy ich słucham, czuję się jak zamknięta w innym wymiarze, o wiele ciaśniejszym i ciemniejszym niż znany nam na co dzień świat...
1. Lycia - Cold (1996)
Skoro już mowa o innych wymiarach, członkowie Lycii wiedzieli, jak otworzyć portal do krainy wiecznej zmarzliny. Cold to introwertyczna wędrówka przez lodową pustynię błyszczącą płatkami śniegu i różami utkanymi z kryształów. Lubię enigmatyczność i ta pozycja chyba najbardziej we mnie ugodziła. Album jest po prostu ślicznie mroczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz