poniedziałek, 8 września 2014

Legenda trip-hopu na żywo - Portishead; Artloop Festival 2014, Sopot


Dziś wyjątkowo to nie Michał napisze posta o koncercie, tylko Oriana. Uznaliśmy wspólnie, że blog wzbogaci notka napisana z nieco innej perspektywy niż zazwyczaj. Poza tym potrzeba stworzenia takiego posta wynikła z faktu dwóch fantastycznych wydarzeń, które miały miejsce w ostatnich dniach - Soundrive Festivalu w Gdańsku oraz koncertu Portishead w ramach 3. edycji Artloop Festivalu w Sopocie.

Z tego co pamiętam najpierw poznaliśmy dokładną datę trwania Soundrive'a. I tu był wielki entuzjazm, chęci udziału i ciekawość, jak się sprawuje klub B90. To miejsce urzeka nas już od poprzedniej edycji tego festiwalu i właściwe już wtedy postanowiliśmy, że następnym razem też się wybierzemy. Szyki pokrzyżowała nam jednak kolejna informacja odnośnie koncertu Portishead. Ciężko było nam uwierzyć w to, że tak wspaniały zespół zagra w Sopocie, jeszcze ciężej - że jego termin pokrywa się z terminem Soundrive'a. Fakt faktem, że nie mogliśmy się obejść bez kompromisów. Wolałam zobaczyć Brytyjczyków, ponieważ Portishead jest jednym z moich ulubionych zespołów, które znam od lat i dzięki którym zaczęłam odkrywać muzykę. Nareszcie mogło mi się to udać po moich poprzednich planach, które nie wypaliły (wpierw Portishead na festiwalu Malta w 2011, potem Portishead na Sacrum Profanum 2013). Dla Michała priorytetem pozostał Soundrive. I tak oto mogę opowiedzieć o tym, co zobaczyłam i usłyszałam w sopockiej Operze Leśnej chłodną nocą 5 września.

Tego wieczoru do Portishead w roli supportu dołączył polski duet o nazwie Skalpel. Muszę wyznać, że przed tym występem ani razu nie zainteresowałam się dorobkiem Polaków, więc na widowni Opery Leśnej zasiadłam jako czysta karta gotowa na nowe doznania. Starałam się sobie wyobrazić ich brzmienie i, szczerze powiedziawszy, nawet trafiłam. Skalpel zaprezentował muzykę elektroniczną wyważoną, o charakterze pętli, która z każdym ruchem mocniej się zaciska. Raz na jakiś czas w utworach przewijały się sample i jazzowe wstawki. Nie potrafię określić takiej muzyki, miejscami przypominała monotonną mantrę, gdzie indziej prawie-ambientowe pomruki. Bywało nudnawo, ale niesamowite wizualizacje wyświetlane w trakcie utworów ratowały od senności - fraktaliczne formy naprzemiennie z filmami posiadającymi fabułę przeplatały się, tworząc spójną, niepokojącą historię. Generalnie cieszę się, że mogłam zapoznać się z tym zespołem w takich, a nie innych okolicznościach. Zrozumiałe jest też to, że niecierpliwiłam się, czekając na Portishead.


Zgodnie z programem gwiazdy wieczoru wkroczyły na scenę o 21:30. Zaczęli od "Silence", wnosząc nieco energii w gnuśne towarzystwo szumnie zajmujące swoje miejsca. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Portishead na żywo brzmi zdecydowanie bardziej psychodelicznie, niż sugerowałyby nagrania (nota bene piękne nagrania). Już druga piosenka - "Nylon smile" - zaserwowała mi nadzwyczajnego tripa. Dopiero przy "Mysterons" w pełni uświadomiłam sobie, że właśnie spełnia się moje marzenie. Zespół zagrał "Wandering star" w inny sposób, niż się spodziewałam - wykorzystując minimalistyczną formę, która tylko potęgowała smutek płynący z tekstu piosenki - Beth zasiadła pośrodku zupełnie wyciemnionej sceny i starała się wszystkich wciągnąć w otchłań rozpaczy. Zaraz po tej niezwykle intymnej chwili zagrzmiała "Machine gun". Basy, basy, basy, te słynne basy, którzy wszyscy tak wychwalają, gdy dzielą się wrażeniami z koncertów Portishead - nareszcie mogłam się przekonać o wiarygodności tych opinii. Utwór dosłownie wgniatał w siedzenie, tak jakby dźwięk miał rozstrzelać wszystkich zgromadzonych. Apogeum osiągnięto w instrumentalnej części piosenki, kiedy można było praktycznie zemdleć z natężenia mocy. Ale to nie było wszystko - "Over" rozkwitła, aby pochłonąć kolejne ofiary. Potem mogłam się troszkę popowzruszać w trakcie "Glory box". Zbliżając się pomału do końca Portishead zagrali piosenkę o tytule "Chase the tear", której nie słyszałam nigdy wcześniej, chociaż ma już parę lat. Nie była dla mnie kanoniczna, ale podobała mi się. Zespół zagrał na bis dwa utwory - naszpikowane uczuciami "Roads" oraz wybornie miażdżące "We carry on". Mimo iż byłam zmęczona, zmarznięta i nieco głodna, żałowałam, gdy występ dobiegł końca. Bawiłam się fantastycznie i wyjątkowo przeżywałam ten wieczór. Zdecydowanie będzie to jeden z ważniejszych koncertów w moim życiu. Zdaję sobie sprawę, że Portishead to zespół, który od lat niczego nowego nie nagrał, a wszystkie koncerty są do siebie podobne, a nawet powtarzalne. Nie traktowałabym jednak takiego stanu rzeczy jako wadę, poniekąd dlatego, że usłyszałam ukochany zespół w takiej postaci, w jakiej go poznałam, ale nawet po zbudowaniu tego komfortowego wrażenia Portishead zdołali zaskoczyć mnie czymś nowym i pokazać swoje umiejętności w mieszaniu muzyki. Potrafią zagrać to samo na tysiąc różnych sposobów i ja to w pełni doceniam.

Następnego dnia dołączyłam do Michała na Soundrivie i razem mogliśmy zobaczyć między innymi występ Austry, ale o tym zapewne opowie już sam Michał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz