środa, 10 września 2014

Soundrive Festival 2014 - relacja (w wielkim skrócie)

Na początek powiedzmy sobie jedno - B90 jest i będzie (póki co) jednym z najlepszych klubów w Trójmieście. Usytuowanie go w miejscu starej stoczni, iście industrialny wystrój i klimat, surowość ścian, dwie sceny obok siebie, a niespecjalnie kolidujące ze sobą pod względem akustycznym/dźwiękowym, robią swoje. Tu już duży plus (ale to tylko o klub chodzi). Wracając do samego festiwalu - ta edycja dużo mniej mnie porwała niż ostatnia. Okej, było dużo mniej znanych powszechniej nazw, więc muzyczni eksperymentatorzy mogliby być zadowoleni. Okej, była Austra i Baths. Nie wiem jednak co wpłynęło na częściowy zanik klimatu i słabą frekwencję. Było kilka "hajlajtsów", ale od początku, w skrócie przybliżę każdy dzień i co jest warte opisania.
DZIEŃ 1.
Pierwszego dnia byłem trochę samotny i zagubiony, ale wytrwale krążyłem po obu scenach bez ładu i składu, ot tak. Bo właściwie poza paroma wyjątkami nic nie znałem i stwierdziłem, że może trafi się coś fajnego. Aha, frekwencja ssała bardziej niż odkurzacz Teletubisiów.

Gang of Peafowl
To był pierwszy zespół, na którym byłem trochę dłużej. Francuzi grali coś z pogranicza indie popu, folku, z lekka psychodelii. Nawet okej, na początek miły wstęp. Jednak odkryty brzuch wokalistki skaczącej z tamburynem skakał razem z nią i nie pozwalał mi skupić się na muzyce.

Żartowałem. Coś tam wyłapałem.

Ziggy Wild
Nooo, to było dla mnie show dnia. Kolesie (i laska na wokalu) z Estonii tańczyli i grali klasycznego rocka na modłę końcówki lat 80'. Gitarzysta wyglądający jak Owen Wilson na metamfetaminie dwoił się i troił, by brzmieć jak Slash i, nie powiem, momentami brzmiał, jakby zwyczajnie od niego zrzynał. Co nie zmienia faktu, że dawali radę, wyglądali zabawnie i wprowadzili trochę chaosu na scenę.

Daniel Spaleniak
Czyli soft Jake Bugg w wersji soft polskiej. Dobra, z Buggiem to przegiąłem, bardziej Kings of Convenience. Ale i tak odległe skojarzenie. Skromny polski chłopek z Łodzi łojący czillowe americano-folkowe riffy na swym akustycznym towarzyszu wprowadził miłą, luźną atmosferę. Nie była to przede wszystkim skromność udawana. Pokazał jaki jest, przez rozmowy z publicznością i swoją muzykę. Na plus.

Szezlong
Do teraz nie wiem, czy ten zespół to żart, czy może nie. Program mi powiedział, że jeśli "lubię Sonic Youth, to i oni mi się spodobają". Niestety, programie. Źle. No tak, wesoła kompania z Poznania przygrywała sobie jakieś tam lo-fi melodyjki, ale momentami cały występ sięgał absurdu. Publiczność rzucała kpiąco-sarkastyczne komentarze w stronę "muzyków", natomiast oni odpowiadali na to skakaniem po scenie z trąbkami urodzinowymi i brokatem. Chyba byłem zbyt głupi w tamtym momencie, by cokolwiek pojąć.

DZIEŃ 2.
Po bardzo średnim pierwszym dniu pokładałem wszelkie nadzieje w drugim, w końcu miałem zobaczyć takie sławy jak Eagulls, Unknown Mortal Orchestra, czy Baths.

Yuck
Zacząłem od rzeczonego Yuck. Nie było i nie jest klonem MBV, jak podpowiada program, ale jak na początek dnia na dużej scenie - propsy. Dużo efektów, pozytywnej energii, najfajniejszych (w mojej opinii) kawałków i różnorodność efektów gitarowych. No i rozmiary publiki mówiły same za siebie. Wszyscy czekali na ten dzień.

Jaakko Eine Kalevi
czyli disco Fin. Gościu był jakby wyrwany z innej epoki, koszula do połowy rozpięta i włożona w spodnie, długie hery, i ten niski wokal, od którego Mikołajowi Jaskini puściłyby zwieracze. Miał świetne bity i świetne kawałki, rodem z dyskoteki lat 70'. Niby na małej scenie, a jak dla mnie jeden z typów na dużą.

Eagulls
Bez jakiegoś solidnego post-punkowego akcentu festiwal nie mógłby się odbyć. W tym roku padło na Eagulls i wybór całkiem trafny. Koncert był bardzo hałaśliwy, skoczny, dźwięczny, dopracowany i taki jak na płytach. Zagrali moje ulubione kawałki, i choć są one momentami dość powtarzalne, to cały występ na plus.

Baths
Mało ich ogółem słuchałem, więc nie mogłem powiedzieć, że to był koncert, na który jakoś specjalnie czekałem. Połowę postałem i napawałem się się szatańskim basem i chorymi kolażami muzycznymi, a drugą połowę przesiedziałem, bo się zmęczyłem staniem.

Unknown Mortal Orchestra
No, tutaj już fejm na sto dwa. W ogóle jak zapisać sto dwa. "100 2"? "102"? Nieistotne, ten koncert podobał mi się najbardziej ze wszystkich na Soundrive 2014. Był psychodeliczny, zaskakujący, hipnotyczny. Taki jak muzyka UMO na płytach, ale jakby jeszcze podkręcić gałkę spektakularności. Frontman miotał się na scenie niczym w spazmach wydobywając przy tym z gitary dźwięki godne Maca DeMarco. Reszta ekipy nie odstawała i robiła swoje. Długo będę to wspominał.

DZIEŃ 3.
Finalny dzień, którego symbolem była oczywiście Austra. Tego dnia dołączyła do mnie Oriana, więc nie czułem się jakiś opuszczony przez wszystkich, a mogłem przeżywać muzykę z kimś. Fajnie jest się samemu skupić i analizować, ale miło też z kimś skonsultować. Taki offtop.

Highasakite
Syntezatorowo, magicznie, skandynawsko. Taki Beach House z mroźnej północy. W sumie to jakoś mi się skojarzyło z dream (indie?) popową wersją Austry, która miała wystąpić tego samego wieczoru. A samo Highasakite przyjemne. A koleś jedną ręką grający na trąbce, a drugą machający do rytmu (tylko nie tego co trzeba) zdobył me serce.

Planet of Zeus
Austra idzie wielkimi krokami, a w międzyczasie dostajemy coraz dziwniejsze rzeczy. Tym razem grecki, black-progresywno-komercyjno-olimpijsko metalowy zespół. No po prostu, typowy, chamski do bólu metal. Wszyscy baunsowali, bo aż byli w szoku, że tak to będzie brzmiało na żywo. Nie uważam tego za porażkę, ale bez zbędnego podniecania się i marnowania energii.

King Khan & The Shrines
Serio, mam się wypowiadać? Na scenę wychodzi mini orkiestra i grają stricte festynową odmianę rocka, czy czegoś. To już wtedy było wystarczająco dziwne. King Khan, czyli niezwykle charyzmatyczny frontman w białym garniaczu i pióropuszu, kryje się na chwilę za kulisami i wraca za moment bez spodni, ale za to w różowej, błyszczącej cekinami/brokatem koszulce. Ale to nie koniec. Pocieszny grubasek w trakcie bisu wystąpił w samych galotach i pióropuszu. I jakiejś śmiesznej pelerynce. No takiego widowiska to ja dawno nie widziałem.

Austra
czyli w sumie mój lekki zawód. Ale wiem czym spowodowany. Chodzi o to, że po UMO z automatu przyjąłem, że jedynie ten kanadyjski zespół może to przebić. Nie przebił, zdecydowanie nie, ale i tak cieszę się, że miałem okazję ich zobaczyć. Było elektronicznie, futurystycznie, największe wrażenie zrobiła na mnie perkusja i Katie. Nie żałuję, ale też nie pływałem w oceanie tęczy i rozpusty.

Na koniec kilka foci, bo i tak się już dużo rozpisałem, a wszystko to jest na Magnetoffonie w nieco bardziej przystępnej formie.
Guns n' Roses z Estonii.

Yuck.

Eagulls.

Unknown Mortal Orchestra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz