Trochę odłożyłem sobie w czasie oglądanie odcinka (czytaj - nie chciało mi się/nie miałem kiedy/za dużo szkoły), ale tak jest, w końcu wczorajszego wieczoru udało mi się dokonać tego karkołomnego wyczynu. Swoją drogą, stwierdziłem, że nie ma sensu jakieś komiczne rozwodzenie się nad każdym odcinkiem, jaki to Doktor jest zajebisty (duuuh, to Doktor) i w ogóle. W skrócie opiszę swoje wrażenia i co się mniej więcej działo w odcinku, ale bez zbędnych spoilerów. Przejdźmy do samego odcinka, bo przecież po to piszę ten tekst!
|
Czy trzeba dodawać coś więcej? |
Clara podsuwa Doktorowi przeniesienie się w czasie koło 900 lat wstecz w celu spotkania jednej z legend wiecznie żywych, jedynego dobrego banity w rajtuzach - Robin Hooda. Stary (bo tak, tu też będzie wiele aluzji do wieku) zrzęda ma pewne opory przed przeniesieniem się tam, uznaje to za stratę czasu, a samego mistrza łuku za wymysł i legendę. Wiadomo jak kończy się cały spór - nasz wspaniały duet ląduje w średniowiecznej Anglii i całkowitym zbiegiem okoliczności jest witany przez... nigdy nie zgadniecie kogo! No? Ktoś wie? Tak, to Robin Hood, szok sięgnął zenitu! Sceptycyzm Doktora nie ustępuje ani na trochę, a wręcz pogłębia się. W międzyczasie obaj toczą pojedynek, w którym nasz tytułowy bohater używa... łyżki. Świetna scena, swoją drogą. Aby zbytnio nie zdradzać fabuły powiem tylko, że później akcja całkiem sprawnie wchodzi w klimaty sci-fi, nie zatracając równocześnie niczego ze swojej średniowieczności.
|
Clara jest zachwycona wizją spotkania jednego z najsłynniejszych bohaterów w ogóle, Doktor nieszczególnie. |
Co mnie najbardziej urzekło w tym odcinku? Humor, humor, i jeszcze raz humor. Podczas gdy poprzednie odcinki były raczej poważne i niewiele było w nich komediowych wstawek, o tyle ten zgrabnie zmienił nastrój i pokazał, że to wciąż ten serial, ten Doctor Who, który jest różnorodny i uniwersalny. Relacja między Doktorem i Robinem jest przekomiczna, Anglik w rajtuzach nie mógłby odpuścić sobie w jakiejkolwiek wypowiedzi aluzji do wieku swego rozmówcy (to się powoli robi irytujące), ale same przekomarzanki zdecydowanie na plus. Kolejnym aspektem, który mi się spodobał, było swoiste nawiązanie do odcinka pierwszego. Pewien motyw jakby powtarzał się. Czuć, że narasta jakaś intryga, jakiś problem na większą skalę, którego znakomite i emocjonujące ujście poznamy pewnie dopiero w finale. Jeśli chodzi o akcję i fabułę tutaj, to była dość żwawa, niespecjalnie zaskakująca, ale satysfakcjonująca. Pod względem pomysłowości ten odcinek na pewno ustępuje poprzedniemu, ale doskonale wpasowuje się w umiarkowany poziom narzucony przez serial. Zapowiedź następnego sugeruje kolejną odmianę nastroju, tym razem na bardziej mrożący krew w żyłach, a nawet horrorowy. I chyba już przyzwyczaiłem się do Capaldiego. Ale Tennanta nie przebije.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz