wtorek, 29 lipca 2014

Swans - "To Be Kind" (2014)

Ten post w założeniu ma być krótką recenzją wydawnictwa, ale poniekąd będzie też historią mojego nawrócenia się na Swans. W którymś wpisie wcześniej napisałem częściowo jaki był mój stosunek do zespołu. Krótko mówiąc - nie przepadałem za nim.O ile starsze nagrania tolerowałem, o tyle wszystkie albumy wydane po wznowieniu działalności przez Swans wydawały mi się nudne. Największą wadą, która mnie w nich męczyła była długość utworów. Utwór tytułowy z "The Seer" (2012) był dla mnie katorgą, bite 32 minuty powtarzalnej, monotonnej melodii. Wszystkie kawałki wydawały mi się jednakowe. Odpuściłem sobie słuchania tego po raz kolejny, bo nie widziałem dla "The Seer" ratunku. Minęły dwa lata i oto wychodzi na światło dzienne "To Be Kind", najnowsze dzieło Łabędzi. Po parokrotnym przesłuchaniu, w mojej opinii ich opus magnum.

Nieszczęśliwy dzieciaczek patrzący na nas z okładki albumu.

I oto wracamy do punktu wyjścia. Przy pierwszy podejściu myślę sobie: "O nie, znowu kawałki po pół godziny? Po 20 minut? Nieee, nie mam na to siły." Chwilę później stwierdzam: "Ale przecież wszystkie portale tak chwalą ten album, a nawet jego poprzednika, coś musi w tym być, może to ja coś robiłem źle."
Owszem, robiłem. Otóż, słuchając "The Seer" najczęściej w tym samym momencie robiłem coś innego. Muzyka leciała sobie cicho w tle, a ja na przykład gadałem na Skypie, przeglądałem 9gaga. Robiłem wszystko poza skupianiem się na muzyce. Przy "To Be Kind" postanowiłem całkowicie poświęcić się tej płycie. Wyłapywałem każdy najmniejszy dźwięk, każde przejście, każde wejście nowego instrumentu. I oczarowało mnie to. "To Be Kind", w przeciwieństwie do "The Seer" skupia się raczej na ludzkich sprawach. Brakuje mu tego mistycyzmu, który prezentował sobą poprzednik. Zamiast obłędu, dzikości, pewnej tajemniczości dostajemy album również nieprzewidywalny, ciężki w odbiorze, bardzo złożony, ale traktujący już o takich problemach jak dorastanie, samotność, monotonia ludzkiego życia, ograniczenia.
Warstwa muzyczna jest tak samo profesjonalna jak ostatnio, a wręcz udoskonalona. Pierwszą płytę otwiera "Screen Shot" - idealny wręcz utwór, magiczne preludium całości.
Charakterystyczny swing, nieco dzikie, quasi-folkowe bębny, Gira wykrzykujący "no hate, no will" pokazują, że Swans są w szczytowej formie i nie boją się sięgać bo ciężkie i nieprzyjemne tematy.
Następujące chwilę potem "Just A Little Boy" to utwór, w którym Gira wciela się w rolę dziecka. Nikt nie traktuje go poważnie, co potwierdzają jedynie śmiechy dorosłych, traktujących małego z dystansem.
"A Little God In My Hands" to mój faworyt. Z lekka funkowy (zaskakująco, jak na styl zespołu) kawałek chwilę potem atakujący nas głośną ścianą hałasu. Małym bogiem w naszych rękach jest wolna wola - "forever lazy, forever needing". Jesteśmy więźniami jedynie naszych żądz i natury, która jest nieubłagana.

Następnie, utwór sztandarowy płyty pierwszej, przebijające nawet tytułowe "The Seer" z poprzednika - "Bring The Sun Toussaint L'Ouverture". 34 minuty hołdu złożonego hawajskiemu dowódcy powstania przeciwko Francuzom na Haiti. Atakuje nas rytmicznym riffem robiącym nam papkę z mózgu. Dołóżcie do tego Girę wykrzykującego: "Liberte!". Aż sami się rwiemy do walki.
Zamykające płytę "Some Thing We Do" udowadnia, jak bardzo jesteśmy ograniczeni i jak bardzo monotonne jest nasze życie - "We see, we taste, we seek, we love, we fuck". I tak cały czas, i w kółko, i każdy z nas. Nie jesteśmy wyjątkowi.
Aby nie opisywać wszystkiego po kolei i zostawić wam trochę do odkrycia samodzielnie, wspomnę o jeszcze jednym tylko utworze z drugiej płyty - "Oxygen", kawałek, który był grany przez Swans na koncertach jeszcze na długo przed wydaniem "To Be Kind".

Bardzo rockowy moment albumu, charakterystyczny riff ciągnący się przez całe 8 minut, atakujący nas charakterystycznym "DUM" przy końcówce motywu. Wzbogacony brudną, metaliczną perkusją przywodzącą na myśl dawnych Swansów. Tlen jest tu potraktowany jako narkotyk, karmi nas, karmi nasz umysł, łamie kości.

"To Be Kind" już teraz jest moim ulubionym albumem roku. Brakuje mu chaosu i mistycyzmu "The Seer" (do którego również się przekonałem), ale podejmuje dywagacje na temat sensu ludzkiego życia, problemów, z którymi zmagamy się codziennie nawet nie mając o nich pojęcia. Misterne konstrukcje utworów, choć bardzo długie, co chwila nas czymś zaskakują, lekko cichną, by za chwilę wprowadzić jakiś nowy instrument, zaatakować umysł słuchacza hałasem. Wszystko jest tu zróżnicowane, stonowane, nic nie dominuje, niczego nie brakuje. Widać, że po 30 latach Gira i reszta ekipy nie próżnują, a jedynie ulepszają się, cały czas wydając album bardziej dopracowany od poprzednika. Ponownie postawili poprzeczkę bardzo wysoko, ale znając ich dokonania wiem, że przebicie "To Be Kind" to dla nich zaledwie kwestia czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz