niedziela, 27 lipca 2014

Kolektyw wesołych mutantów, czyli komiksy z serii "X-Men"

X-Meni są jedną z ikon popkultury, to trzeba przyznać. Są może mniej sławni niż taki Spider-Man lub Batman ze stajni DC, ale kto nie zna Cyclopsa? Albo Icemana? O Wolverinie nie wspominając! Co do samych komiksów - pomysł ekipy superbohaterskich mutantów narodził się rzecz jasna w Stanach. Stan Lee idzie za ciosem (jakim było wydanie Spider-Mana w 1962) i oto w 1963 pojawia się pierwszy zeszyt o przygodach X-Men dowodzonych przez strzelającego laserem z oczu Scotta Summersa. Pomysł był dość świeży i obiecujący, jak widać też, zaowocował w przyszłości. Pomysł z ekipą mutantów dzielących się rzecz jasna na kilka stron konfliktu był właściwie przysłowiową kurą znoszącą złote jajka. Twórcy mieli praktycznie nieograniczone pole do popisu jeśli chodzi o problemy, z którymi borykali się nasi mutanci. Oczywiście, kryje się tu spora metafora. Mutantów można tu postrzegać dwojako - jako superbohaterów stojących na straży porządku, ale też jako wyrzutków społeczeństwa. Możemy tu odnaleźć swoistą metaforę rasizmu, braku akceptacji, ksenofobii. Wbrew pozorom, jest to dość życiowa historia. Jeśli chodzi o samych bohaterów - tu również możliwości była niezliczona ilość. Od klonujących się, poprzez teleportujących, biegających po ścianach, na człowieku-żabie kończąc.
Drugi skład mutantów.
Polskie wydawnictwa zdecydowały się na wydanie "X-Men" dopiero na początku lat 90' (polskie wydania były na podstawie amerykańskich, starszych o parę lat, na przykład sprzed dekady), dlatego zainteresowani czytelnicy dostali częściowo niezrozumiałą papkę. Przygody były dziurawe, lwią część olano, nie pokuszono się nawet o jakiś wstęp nieco streszczający poprzednie wydarzenia (a trzeba przyznać, że taki by się przydał!), większość nawiązań w fabule rozwiązano poprzez gwiazdkę z przypisem "poprzednie przygody". Pomijając ten fakt rozpoczęcia wydawania komiksów w dość losowym momencie otrzymujemy na początek całkiem zgrabną, przyjemną, dość emocjonującą historię o Hellfire Club, której zwieńczeniem było legendarne wręcz dla fanów "Dark Phoenix Saga". Tutaj plus dla TM-Semic, bo w tym wypadku trafił w odpowiednim momencie. W wielu z początkowych zeszytów pojawia się coś w stylu krótkiej notki o na przykład pochodzeniu genu X, budowie wizjeru Cyclopsa, czy samolocie ekipy. Całkiem pomysłowe, przyjemna odskocznia od często dość ciężkich w odbiorze historii. Niestety, po dość ciekawym początku i paru następnych zeszytach (historia z Mojo, miód!) seria o Iksmenach trafiła na nieciekawe tory. W ogóle, amerykańskie komiksy o mutantach, które zaczęły pojawiać się w latach 90' zaczęły być raczej abstrakcyjne, dziwne, z fabułą często pisaną na pół gwizdka. Autorzy stawiali na widowiskowość zamiast na przykład zagłębiać się w osobowości bohaterów, ich odczucia, itd. I tu niestety zaczęła się równia pochyła dla tej serii.
Lata 90', wszystko dwukrotnie większe, bardziej ekstremalne i kolorowe.
Prawdę mówiąc, z końcówki lat 90' niewiele zeszytów zapadło mi w pamięć. Na plus można na pewno zaliczyć "Executioner's song", czyli wielki występ Cable'a, który jest zdecydowanie ciekawym bohaterem. Poza tym, pojawia się Bishop, który nie jest w moim odczuciu specjalnie interesującym typem. Rośnie również rola Forge'a, byłego faceta Storm. I on moim zdaniem na ten piedestał również nie zasługuje. Jest wielu ciekawszych mutantów, na których można było się wtedy skupić. Twórcy otrząsnęli się dopiero w 2001, przy okazji wydania serii "New X-Men". W końcu zaczęli ogarniać bardziej starych mutantów, i tak naprawdę dopiero teraz przybliżać nam ich sylwetki. Mamy nowy skład - Cyclops, Wolverine, Jean Grey, nieco kotowaty Bestia, oraz Emma Frost, czyli White Queen z dawnego Hellfire Club. I już teraz mogę powiedzieć, że są to moje ulubione przygody X-Menów, a Grant Morrison jest moim ulubionym scenarzystą. Są też uważane za świetną serię na początek dla nowego czytelnika, któremu nie chce się brnąć przez wszystko co było wcześniej, bo "New X-Men" to dość świeży start. I rysunki są na pewno po stokroć lepsze niż te sprzed 20 lat, bo trzeba przyznać, tamte były dość nieczytelne, często dziwnie pokolorowane, mało szczegółowe.
Nowi X-Men, Grant Morrison jako scenarzysta.
W skrócie - teraz dopiero komiksy o mutantach wyglądają tak, jak życzyłem sobie tego 10 lat temu, czytając zbiory mojego ojca jako mały dzieciak. Zamiast wszechobecnego kiczu lat 90' dostajemy naprawdę sensowne, zaskakujące historie, świetnie zarysowanych bohaterów, fajne nemezis, dużo walk, ale też głębokich dialogów. Świetne. Obecnie jestem w na etapie końcówki "New X-Men" i jestem zachwycony. Takich uczuć na pewno nie wzbudziły we mnie wcześniejsze serie. Co nie zmienia faktu, że warto się zapoznać z poprzednimi zeszytami, jeśli koniecznie chce się poznać historię składu. Nie są one tragiczne, ale na pewno stoją o klasę niżej niż współczesne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz