Wiedziałem, że koncert Swans będzie jednym z najważniejszych w moim życiu jeszcze na długo przed rzeczywistym wydarzeniem. Nawet jeśli na żywo nie daliby rady, i tak mieliby zapewnione specjalne miejsce w moich wspomnieniach - coś w stylu koncertowej nagrody pocieszenia, albo zdobycia osobnej nagrody w oddzielnej kategorii. Ich występ w Gdańsku był dla mnie utopijną wizją od czasów Unsounda - no bo Kraków daleko, a w sumie w Trójmieście już mieli występować w 2011, już witali się z gąską, a jednak koncert został odwołany. Od czasów zakochania się w twórczości tej nowojorskiej formacji wyczekiwałem tego zaiste poruszającego momentu pojawienia się nazwy zespołu na stronie jakiegoś trójmiejskiego klubu, z dopiskiem - 2014. I nadszedł ten dzień - 02.12.2014 w gdańskim B90. Oczekiwanie uśmiercało mnie po trochu, jednak trwałem niczym asceta ze stali. Zrodziło się też wiele obaw - czy to nie będzie tylko bezkształtną kupą hałasu? No bo ich muzyka jest specyficzna, więc na żywo, bez całej tej obróbki to na pewno będzie inaczej brzmiało, być może gorzej. Zawsze też podśmiewałem się z ludzi, którzy pisali o występach Swans na żywo, jako o mrocznych rytuałach pod wodzą duchowego guru - Michaela Giry, mózgu i założyciela zespołu - że to wpadają w transy, że to nie jest zwykły koncert, tylko dogłębnie emocjonalne przeżycie pełne niejasności i chaosu.
Cóż - zmieniłem zdanie. I zdecydowanie nie mówię tego tylko po to, by stać się "typowym fanem Swans", który jest taki sam jak każdy inny. O nie, nie, nie. Prawdę mówiąc, nienawidzę przyznawać komuś racji i zmieniać swojego dotychczasowego nastawienia. Tutaj jednak przyszło mi to bez bólu, bowiem nagrodą było coś... coś niesamowitego. Ale od początku.
Tego wieczoru darowaliśmy sobie z Orianą (bo to właśnie z nią byłem na tym koncercie) support, no bo w perspektywie 2,5-godzinnego grania Łabędzi, support całkowicie nikł w oczach - poza tym, postawiliśmy na oszczędność energii i chcieliśmy zobaczyć jedynie główną atrakcję wieczoru. Moment oczekiwania pod sceną na wyjście zespołu z każdą sekundą pogłębiał moje obawy. Bałem się, że jeden z moich ulubionych zespołów, na żywo okaże się klapą niewartą grosza. "Ale zaraz, przecież to Gira, spłodził Filth i To Be Kind, czemu na żywo miałby być gorszy?" - mówiłem sam do siebie. I zaczęło się, i to dokładnie w sposób, jakiego oczekiwałem. Pierwszy na scenie stanął (albo raczej - usiadł) Thor Harris, wiking zabawiający się na ogół perkusją, tym razem jednak zaczął z dzwoneczkami/innymi metalicznymi rzeczami, które budowały nastrojowe intro. Niedługo potem dołączył do niego Christoph Hahn, zajmujący się elektronicznym aspektem występu. Następnie na scenie pojawiła się cała reszta - wybuchła drone'owa bomba - The Apostate. Dość spokojny początek, nijak mający się do masakry następującej później. Tu jednak wybitnie odznaczał się każdy pojedynczy dźwięk - było przerażająco, mozolnie, gęsto i drapieżnie. Pewność co do prawdziwości Apostaty jest w moim przypadku raczej nikła - jedynie drone'owy wstęp pokrywał się ze studyjną wersją utworu, później zalatywało mi to raczej żwawą improwizacją/nowym utworem.
Pojawiło się także Frankie M, które niczym Oxygen czy A Little God In My Hands, znacznie wyprzedzało album, na którym miało się znaleźć - można przypuszczać, że w wersji studyjnej utwór będzie można usłyszeć za rok, dwa. Co do samego utworu - niesamowicie poruszyła mnie zmienność akordów i rytmiki, początkowo bardzo Swansowo-spokojna ballada przerodziła się w istny chaos wraz z wejściem bębnów. Stylistycznie nawet kojarzyło mi się nieco z zawartością To Be Kind, jednak prawdziwy mistrz nie zdradza swych sztuczek tak od razu - trzeba poczekać do kolejnego albumu.
Łabędzie zagrały także mój ulubiony utwór z repertuaru grupy - wyżej wymienione A Little God In My Hands - cała funkowość i narwane slajdy trwające niemalże w nieskończoność idealnie oddawały powszechnie wiadomą "tyranię" dziadka Giry, bowiem doskonale utrzymywał całość w ryzach, był najjaśniejszym punktem sceny, aczkolwiek wizualnie właściwie nie ma czego podziwiać - zdecydowanie wolałem zamykać oczy i zanurzać się w otaczającą mnie falę kontrastowych dźwięków i vibe'ów - do tego też zachęcał sam zespół. Nie tylko w trakcie tego utworu, ale i każdego innego, muzycy zbijali się w jedną, tętniącą życiem i energią kupkę, która wylewała z siebie siódme poty, budując ten niepowtarzalny nastrój.
Nie obeszło się bez Just a Little Boy, które ostatnio regularnie gości na setlistach Swans. Powolne, pozornie jednostajne crescendo prowadziło (jak w studiu) do wybuchu instrumentalnego bogatego w onomatopeje wielmożnego mistrza Giry - tutaj jednak wyraźnie słychać było wzmacniacze na granicy swej wytrzymałości, właściwie o krok od miniaturowej eksplozji, która jedynie uświetniłaby całość, dodałaby jej charakteru, którego zdecydowanie i tak nie brakowało.
Bring The Sun wymiotło wszystko i wszystkich, nie pozostawiło także wątpliwości co do kunsztu muzycznego grupy. Charakterystyczny migotliwy wstęp dał jedynie iluzję następującego potem wybuchu, słuchacze zostali potrzymani w niepewności jeszcze przez parę długich minut, nim w ekstazie mogli oddać się repetatywnemu miotaniu głową na planie góra-dół, całość, niczym na offowym koncercie Bo Ningen, została rozciągnięta, każdy fragment został powielony, co (przynajmniej dla mnie) nie było odczuwalne w żaden sposób. Zostałem wciągnięty w to wszystko, byłem tego częścią, byłem przesiąknięty hałasem i rytmem. Bring The Sun przerodziło się w kolejny utwór - Black Hole Man, czyli kolejna hitowa nowinka w repertuarze zespołu. Jakby mało było słuchaczom iście rockowej strony zespołu, BHM na zakończenie wyprało im mózgi i wykręciło ich na lewą stronę - utwór o dość post-punkowym aromacie nie wypuścił nas ze swych złowieszczych szponów, kontynuując misterne założenie Bring The Sun. Kawałek był przerywany dwa razy, przez jakiegoś idiotę, który nie do końca zdawał sobie sprawę z koncertu, na jakim się znajdował. Po pierwsze - muzyka Swans nie nadaje się do pogo. Do samoistnego kołysania się w transie - owszem. Po drugie - nie, Gira nie chce z Tobą przybijać piątek w trakcie GRY NA GITARZE. Otrząśnij się gościu. I tak, oto koniec. Po dwóch i pół godzinie tej ekstatycznej udręki dla mięśni i umysłu mogliśmy ponownie pogrążyć się w smutnej materii naszych ciał, tak obolałych po tym niedającym wytchnienia artystycznym "czymś", bo koncertem zdecydowanie nie było.
Oczywiście, w międzyczasie pojawiły się z dwa spokojniejsze utwory, które jednak zlały mi się w jedność w wyniku dość dużego podobieństwa do siebie - zdecydowanie bardziej wyróżniały się te intensywniejsze, bardziej swansowe utwory. Takie, w których zespół sprawdza się najlepiej.
Przed opuszczeniem klubu można było jeszcze zagadać z Girą, który dumnie trwał przy merchu podpisując płyty, plakaty, i inne bajery (nam podpisał bilety) - w dodatku, udało mi się wyrazić moje pozytywne wrażenia i pogratulować mu, co przypieczętowaliśmy uściśnięciem dłoni (której już nigdy nie umyję).
Swans na występach jest molochem, wielką konstrukcją chaosu niemożliwą do ogarnięcia dla zwykłego śmiertelnika. I mnie zdarza się nudzić na koncertach trzy razy krótszych niż wczorajszy, jednak tamte 2,5 godziny minęły mi w jednym momencie. Nie wiem jak to się stało, chyba na dość spory moment zatraciłem się we własnej wyobraźni, której akompaniowały te cudowne (ale nie tak cudowne jak kucyki, to jest raczej specyficzna, ta mniej optymistyczna cudowność) dźwięki, tak oryginalne i niemożliwe do podrobienia. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy tak bardzo nie zaangażowałem się w koncert i nie bez powodu przyszło mi to tak łatwo - 2,5 godziny to dużo czasu na zaprzyjaźnienie się z klimatem.
Tak, to był (póki co) najbardziej intensywny, najlepszy (pokuszę się o to słowo, choć nie cierpię używać go w jakimkolwiek kontekście) występ zespołu na żywo, jaki kiedykolwiek widziałem. I chciałbym też podziękować Orianie, że pokazała mi Łabędzie (choć to na pewno ja jestem większym maniakiem), bo inaczej tylko bym się wynudził. Bum. Już po wszystkim. Nie wierzę w to. Depresja pokoncertowa jednak jest rzeczywistą dolegliwością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz