poniedziałek, 8 grudnia 2014

Space Fest 2014 - relacja

Jedna relacja już pojawiła się na Magnetoffonie, zatem wzorem tej  z Soundrive'a, ta będzie raczej okrojona i zaledwie streszczę w niej swoje wrażenia, które rozwlekłem już wcześniej na drugiej stronie. Let's go, shall we?

To był mój pierwszy Space Fest, ale naczytałem się o nim zawczasu całej masy pozytywnych opinii, a do tegorocznej edycji zachęcały:

a) line-up, który był POTĘŻNY i kozacki. Serio, The KVB, The Oscillation, Tales of Murder and Dust - jak na dwa dni, to naprawdę parę zespołów, których już wcześniej słuchałem i lubiłem je;
b) lokalizacja klubu - Gdańsk, a zatem krótka przejażdżka busem i kolejką.
Czego chcieć więcej? Już mniej więcej od połowy roku (czy coś koło tego, mam problemy z określaniem czasu) nosiłem się z zamiarem wzięcia udziału w SF - ostatecznie oczywiście się to udało, więc właśnie o tym chciałbym trochę się rozpisać.

Dzień 1.

Dzień pierwszy, czyli swoiste wybadanie terenu i pierwszy rzut zespołów i muzyków różnorakich - niestety, przez dwa dni zawitałem tylko pod sceną główną, ponieważ wydarzenia na mniejszej nie do końca mnie jarały. Wracając - klub okazał się jakby większy wewnątrz (a' la Tardis), a zarazem całkiem przytulny i kameralny. Wszystko było elegancko osadzone w odpowiednim miejscu, scena główna była całkiem spora, wszystko można było oglądać również z wyższych pięter, natomiast mniejsza scena była połączona z kawiarenką/barem. Miło i sensownie. Ale najważniejsza była muzyka, a zatem:

2kilos &More + Black Sifichi
 Niespecjalnie mnie ta eksperymentalna elektronika zajarała, ale Ci goście dali znak, że ten festiwal będzie inny niż każdy inny - ot tak, wymagająca muzyka już na samym początku pierwszego dnia.  Doceniłem specyfikę wykonań utworów, wizualizację odgrywaną przed zespołem (a nie za nim, co było dość wyjątkowe), niecodzienne partie wokalne (czyli w zasadzie recytację, bo śpiewu tam nie szło uświadczyć), jednak nie wiem, czy chciałbym się w to dalej zagłębiać.

The Oscillation
Tu już było grubo, bo na koncert The Oscillation naprawdę czekałem - i, co cudowne i najbardziej satysfakcjonujące, był dokładnie takim, jakim go sobie imaginowałem w najskrytszych meandrach umysłu! Było kosmicznie, magicznie, wielowymiarowo i psychodelicznie do ostatnich granic narkotycznych tripów - zaczęli z grubej rurki - No Place to Go. To tak, jakby na koncercie Sterowce zaczęły od Stairway to Heaven. Wyobraźcie to sobie, ludzie. Na koniec udało mi się wyhaczyć setlistę i podpis Demiana Castellanosa - hipstersko-shoegaze'owego frontmana bandu - zdjęcie powinno być gdzieś na samym dole.

Silver Apples
Ten dziadek i jego elektroniczny osprzęt wyprali mi mózg i wykręcili mój światopogląd na lewą stronę - kto by pomyślał, że koleś w tym wieku może robić TE rzeczy z syntezatorami, których obsługa zapewne nie należy do najprostszych?! Wciąż twierdzę, że to tak, jakby Aphex Twin tworzył w latach 60' - i w zasadzie brzmiało to bardzo podobnie, jednak AT nie ma w sobie tej surowości, która cechowała proto-elektronikę, i której tworzenie było utrudnione ograniczonymi środkami. Jak szanowny Simeon Coxe III to wymyślił - zachodzę w głowę do teraz. Istotne jednak, że spełniło to swoje zadanie i porwało ludzi do zabawy. Niektórzy bawili się aż za bardzo. Tak, hałaśliwi ludzie. Mówię o was.

Death Hawks
Tu już trochę przysypiałem, bo było późno i w ogóle, ale coś tam wyniosłem z tego występu. Przede wszystkim skojarzyłem frontmana z Jamesem Bagshawem z Temples. Ale tak naprawdę tylko fryzury mieli podobne. A muzyka obu zespołów niby jakoś była ze sobą związana (czynnik psychodeliczny), aczkolwiek Death Hawks stawiało na raczej bluesowo-akustyczny aspekt, który średnio mi się podobał. Owszem, było żwawo i niebanalnie, ale to jakby nie są moje klimaty, więc to ten aspekt przeważył na miernej ocenie występu.

Dzień 2.

Tutaj jak ostatnio - bardzo błogo, lub średniawo.

Tales of Murder and Dust
Strasznie spodobało mi się napięcie, które zdołali zbudować Ci Duńczycy - za pośrednictwem swych utworów w istocie potrafili opowiedzieć historie o "Mordzie i Pyle". Rola basu i przesterowanej gitary przywiodła mi na myśl Sigur Rós, które na Kveikur z 2013 korzystało głównie z tych czynników w warstwie melodycznej - w sensie, miały tam one największe znaczenie. Tak, ToMaD dużo bardziej spodobał mi się na żywo. Widocznie głośniki/słuchawki przekazują hałas tylko do pewnego pułapu.

The Enters
 To było całkiem zaskakujące, bowiem Entersi wcale nie wyglądali na szugejzerów. Ot, tacy trzej goście, co to na pewnym etapie życia postanowili sobie połoić na wiosłach/garach - typowa historia. Jak się okazuje, szugejzowali na światowym poziomie (a byli Polakami) - jeden z ich utworów tak bardzo skojarzył mi się z Glass In My Mouth od Highspire, że aż naprawdę zacząłem obawiać się plagiatu. A jeśli jednak nie inspirowali się tym ani trochę, to cóż - szugejz zdaje się kończyć, za dużo podobieństw *chlip*

Pure Phase Ensemble & Mark Gardener
Tutaj to już w ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać - a było, cóż, całkiem znośnie. PPE to warsztaty organizowane dla muzyków-amatorów na każdej edycji Space Festa - czwarte wydanie tych warsztatów było prowadzone przez członka legendarnego Ride'u - Marka Gardenera. W całości wypadło zgranie i całkiem Ride'owo (o dziwo), jednak nie było aż tak intensywnie. Być może zbyt wiele oczekiwałem porównując ze sobą te dwa zespoły, jednak nie był to mój ulubiony koncert festiwalu. Przynajmniej Gardener wspomniał o możliwości występu Ride'u w Katowicach, co jest niebywale kuszącą wizją.

The KVB
Tym koncertem baaardzo się jarałem. Ba, jarałem się bardzo-bardzo. Ale Oriana jarała się najbardziej, bo The KVB należy do jej ulubionych zespołów - wyobraźcie sobie tę manię, która po części i na mnie się przełożyła. Jakiś tam strach był, no bo często wielkie oczekiwania wiążą się z wielkim zawodem, tutaj jednak brytyjski duet dał czadu i spisał się na medal, nie robiąc przy tym quasi-energetycznej rozróby pokroju tej na The Oscillation. Dźwięki były idealnie zgrane, idealnie oprawione efektami, Kat czarowała nogami, Klaus fryzurką i szugejzowym obyciem - było perfekcyjnie, zdecydowanie jeden z występów festiwalu. A po występie udało nam się zagadać do nich i zrobić sobie z nimi zdjęcie, a nawet zdobyć podpisy na bilecie Oriany.

Po tych dwóch dniach zdążyła mnie oczywiście dopaść depresja pokoncertowa, jednak już nawet mi przeszła i stwierdzam, że z całą pewnością wezmę udział w kolejnej edycji Space Festa, bo warto - ot tak, nie owijając w bawełnę. Focie standardowo poniżej.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz