sobota, 13 grudnia 2014

Spamalot, czyli Monty Python i Święty Graal w wydaniu teatralnym

Jestem ogromnym fanem Monty Pythona. Serio. Ministerstwo Głupich Kroków albo Hiszpańska inkwizycja bawią mnie sto razy bardziej niż wszystkie współczesne polskie komedie razem wzięte. Dla tych, którzy jakimś cudem nie znają tej legendy komizmu - Monty Python to grupa brytyjskich (co niesamowicie istotne, będące też przy okazji punktem wyjścia wielu skeczy) komików/aktorów, którym poświęcony był serial zatytułowany pomysłowo Latającym Cyrkiem Monty Pythona. Ci goście wylansowali całą kupę skeczy i filmów, których gagi/teksty zapisały się na dobre w popkulturze. Jednym z takich filmów był Monty Python i Święty Graal, i to właśnie na jego opisie (choć nie w kinowej formie) chciałbym się tutaj skupić. Mowa tu raczej o jego teatralnej aranżacji, którą miałem przyjemność obejrzeć wczorajszego wieczoru w Teatrze Muzycznym w Gdyni.
Plakat filmu. Zdjęć nie będzie *smutna buzia*
Na początku - jak zwykle - obawiałem się. W zasadzie, miałbym ogromny problem z przetrawieniem zrujnowania tak genialnego obrazu, jakim był pierwowzór. To jest jak z wieloma innymi filmami, za których rimejki się zabierano, jednak płodzono wielką i śmierdzącą kupę...błota. Tutaj stawka była jakby większa, gdyż reżyser nie miał wyboru, jak tylko w jakiś magiczny i wyjątkowy sposób przełożyć wyjątkowość tego angolskiego, z lekka flegmatycznego humoru na język polski i polskie realia, a żeby przy tym nie wyszło to naciąganie. I cóż, w takiej obawie siedziałem przez dłuższe... parę sekund. Bo po paru minutach od rozpoczęcia spektaklu (stawiam, że było ich może z pięć) dotarło do mnie, że śmiechu będzie co niemiara, a klimat oryginału będzie tak gęsty, że aż możliwy do pokrojenia nożem.

Poważnie, w życiu nie spodziewałbym się tak wiernego odwzorowania takiego filmu, i to przy warunkach dość okrojonych (oczywiście - w porównaniu do swojego kinowego bliźniaka) - tak więc pojawił się Bóg, będący przewodnikiem Artura i reszty ekipy; pojawili się Rycerze Mówiący NI!, czarny rycerz, drewniany królik, zabójczy królik, a także Święty Granat Ręczny z Antiochii, który wystąpił chyba w najzabawniejszej scenie całego spektaklu. Reżyser dodał także wiele od siebie, przy czym wiele z tych dowcipów dotyczyło życia w Polsce, jakby wyrównując dozę hejtu na Anglików i Polaków. Czasami nudziły mnie utwory i postać Pani Jeziora, jednak w skali całej sztuki - był to dość nieznaczny element. Szczególnie urzekła mnie gejowska propaganda oraz starcie z Francuzami (którym też się dostało), którzy zabarykadowali się w zamku, a Artura i jego kumpli nękali jedynie, ekhem, gazem bojowym.

Cóż mogę powiedzieć? O tym, że gdyński Teatr Muzyczny stoi dobrymi sztukami, wiadomo powszechnie każdemu, kto doń uczęszcza. Większą sztuką (ha, ha) jest odwzorowanie legendy kinematografii, będącej w zasadzie parodią samą w sobie, wysublimowaną humorystycznie w inteligentny sposób. Maciej Korwin (reżyser) dokonał "niemożliwego" przekładając film na deski teatru w sposób bezbłędny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz