Wracając jednak do samego Big Black, które jest tematem tego wpisu - przygodę z zespołem zacząłem oczywiście z Atomizerem, który pod względem popularności ustępuje drugiemu albumowi BB - Songs About Fucking. Cóż, właściwie teraz, po styczności z EPkami i drugim LP mogę oficjalnie stwierdzić, że JEST to ich najpełniejsze i najbardziej reprezentacyjne wydawnictwo, choć (co dziwne, przynajmniej dla mnie), to właśnie druga z płyt jest wymieniana jako lepsza. Na początek może o samej grupie, bo na pewno są wśród was osoby, które pierwszy raz słyszą tę nazwę. Big Black to amerykańscy "punkowcy", którzy tworzyli od 1981 do 1987. Punkowców ująłem w cudzysłów, gdyż w praktyce muzyka, którą grali tańczyła na cienkiej granicy post-punku (głównie basem), noise'u, alternatywy, momentami także industrialu.
Ojciec-założyciel BB, Steve Albini, uformował po rozpadzie swojego pierwszego zespołu jeszcze dwie słynne grupy - Shellac i Rapeman, o których muzyce być może też pojawi się wpis - czas pokaże.
Ja jednak zajmę się tym, co widnieje sobie w tytule, bo album ten ostatnio niemiłosiernie zawrócił mi głowie i cóż - chyba trafił na którąś z moich list ulubionych albumów! A to, co będzie wam dane na nim usłyszeć, to harda dawka dzikich, przesterowanych i surowych riffów z lekkim sznytem "killingdżołkowskim" - to właściwie raczej skojarzenie Oriany, ale trzeba przyznać, że odnajduję niemałą konotację między twórczością tych pozornie odległych tematycznie zespołów. Intro, czyli tutaj Jordan, Minnesota, to bardzo basowo-post-punkowa kompozycja z miażdżącą rytmiką. Tematem kawałka jest znęcanie się nad dziećmi - rzecz jasna, na płaszczyźnie seksualnej - wiedzcie, że Big Black byli specjalistami w podejmowaniu odrzucających, niewygodnych tematów. Trzeba przyznać, że warstwa melodyczna podejmuje idealną kooperację z warstwą liryczną.
Następnie czas na Passing Complexion - to, co się dzieje w ciągu zaledwie trzech minut, jest... cóż - kawaii. Przesłodko noisowy, piskliwy riff zagrany jakby w podwójnie przyspieszonym tempie robi ten utwór. Tutaj można odnaleźć wyżej wspomniany "killingdżołkowy" sznyt - na myśli mam głównie rytmikę i ton bębnów, choć w Killing Joke to człowiek odpowiadał za te aspekty - w przypadku BB był to automat. Dla mnie - utwór o oportunizmie - przemijająca cera przedstawia to zjawisko na płaszczyźnie rasowej, a i w czasach nagrywania Atomizera problem był zdecydowanie bardziej nasilony. Kolejny temat tabu, jakby nie było - ostatnio na topie, zwłaszcza kiedy myśli się u usilnym stawianiu czoła poprawności politycznej.
Gdzieś po drodze jest Kerosene, czyli (dla mnie) nie tylko najlepszy utwór albumu, ale i BB w ogóle. Co dziwniejsze, przybiera on zdecydowanie wolniejsze tempo niż pozostałe kawałki zespołu, jest zwyczajnie najmniej punkowy ze wszystkich, a jednak najbardziej pociągający. Wstęp z lekka pokrywa się z głównym motywem Passing Complexion, jednak ma tutaj bardziej hipnotyczny i rozchwiany wymiar. Tutaj silnym jest to charakterystyczne "niestrojenie" gitary, a jednak to wciąż tylko Drop D. Szybko jednak wiosło usuwa się w tło, ustępując tym samym zabójczemu duetowi bas-phaser, budującemu genialną warstwę rytmiczną. Mistyczna gitara powraca wraz z refrenem, co potęguje wrażenie narastające napięcia - kultowe: "Set me on fire, kerosene" to już sztos dla fanów grupy. Kawałek podejmuje niezwykle poważny temat... nudy. Normalnie. Gościu się nudzi, a że w okolicy jest benzyna, to czemu by jej nie wykorzystać. W przeciągu ostatniej minuty utworu następuje genialny "wybuch" instrumentalny, który w niebanalny sposób łączy się z tekstem.
Jest i Bad Houses, któremu Killing Joke już wychodzi bokiem, a jednak ja odnajduję spore ślady tego utworu w dość świeżych dokonaniach The Woken Trees - ma on tak samo melodyjny post-punkowy wydźwięk jak wszystko z jedynego krążka TWT. O sile tego utworu stanowi specyficzna tonacja gitary, o lekko elektronicznym/mechanicznym (?) zabarwieniu. Tego się nie da wyjaśnić, to trzeba usłyszeć. Ponownie BB spisali się na medal z drugim dnem kawałka - na pierwszy rzut ucha, opowiada on o odwiedzinach w domu rozpusty, burdelu, jak zwał, tak zwał. W każdym razie, wizyta ta budzi w podmiocie (w nas samych) odrazę, nie chcemy tego więcej robić, a jednak wracamy tam jeden raz, drugi, i kolejny. Łatwo przełożyć to na każdą inną perwersję, nałóg. Wrażenie całości popiera bardzo poetycki wydźwięk wokalu Albiniego.
Cała płyta zmaga się z brutalną prawdą życia codziennego w iście nieznoszący sprzeciwu, niekonwencjonalny, hałaśliwy, idealnie oddający istotę tematu sposób. Okej, pisanie utworów o ćpaniu, podpalaniu się i gwałtach, to jeszcze żaden wyczyn. Dodajcie do tego jednak oryginalny, kunsztownie wypracowany styl, który po dziś dzień inspiruje twórców noise'u i post-punku. Polecam jednak zacząć od BB, by dopiero potem rozkoszować się odnajdywaniem ich wpływów gdzie indziej. A już najlepszym wyborem na początek tej chorej przejażdżki po brudnej i namacalnie obrzydliwej części tego padołu, będzie Atomizer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz