czwartek, 27 listopada 2014

Big Black - Atomizer [Homestead; 1986]

Poszukiwania dźwięku równie surowego, metalicznego i podobnego całej zawartości Filth Łabędzi spełzały dla mnie na niczym przez bardzo długi czas. Ostatecznie, któregoś (przyjmijmy taki obrót spraw, na potrzeby klimatu Atomizera) obrzydliwego jesiennego wieczoru natknąłem się na Big Black. Co więksi znawcy wytkną mi: "o ty, ty matołku, przecież BB to wielka ekipa, która jest legendą, jak mogłeś jej wcześniej nie znać, parszywcu". Moja odpowiedź jest prosta - nigdy wcześniej specjalnie nie zagłębiałem się w bardziej noisowe klimaty - poza wyżej wymienionym Brudem, rzecz jasna.

Wracając jednak do samego Big Black, które jest tematem tego wpisu - przygodę z zespołem zacząłem oczywiście z Atomizerem, który pod względem popularności ustępuje drugiemu albumowi BB - Songs About Fucking. Cóż, właściwie teraz, po styczności z EPkami i drugim LP mogę oficjalnie stwierdzić, że JEST to ich najpełniejsze i najbardziej reprezentacyjne wydawnictwo, choć (co dziwne, przynajmniej dla mnie), to właśnie druga z płyt jest wymieniana jako lepsza. Na początek może o samej grupie, bo na pewno są wśród was osoby, które pierwszy raz słyszą tę nazwę. Big Black to amerykańscy "punkowcy", którzy tworzyli od 1981 do 1987. Punkowców ująłem w cudzysłów, gdyż w praktyce muzyka, którą grali tańczyła na cienkiej granicy post-punku (głównie basem), noise'u, alternatywy, momentami także industrialu.
Ojciec-założyciel BB, Steve Albini, uformował po rozpadzie swojego pierwszego zespołu jeszcze dwie słynne grupy - Shellac i Rapeman, o których muzyce być może też pojawi się wpis - czas pokaże.

Ja jednak zajmę się tym, co widnieje sobie w tytule, bo album ten ostatnio niemiłosiernie zawrócił mi głowie i cóż - chyba trafił na którąś z moich list ulubionych albumów! A to, co będzie wam dane na nim usłyszeć, to harda dawka dzikich, przesterowanych i surowych riffów z lekkim sznytem "killingdżołkowskim" - to właściwie raczej skojarzenie Oriany, ale trzeba przyznać, że odnajduję niemałą konotację między twórczością tych pozornie odległych tematycznie zespołów. Intro, czyli tutaj Jordan, Minnesota, to bardzo basowo-post-punkowa kompozycja z miażdżącą rytmiką. Tematem kawałka jest znęcanie się nad dziećmi - rzecz jasna, na płaszczyźnie seksualnej - wiedzcie, że Big Black byli specjalistami w podejmowaniu odrzucających, niewygodnych tematów. Trzeba przyznać, że warstwa melodyczna podejmuje idealną kooperację z warstwą liryczną.

Następnie czas na Passing Complexion - to, co się dzieje w ciągu zaledwie trzech minut, jest... cóż - kawaii. Przesłodko noisowy, piskliwy riff zagrany jakby w podwójnie przyspieszonym tempie robi ten utwór. Tutaj można odnaleźć wyżej wspomniany "killingdżołkowy" sznyt - na myśli mam głównie rytmikę i ton bębnów, choć w Killing Joke to człowiek odpowiadał za te aspekty - w przypadku BB był to automat. Dla mnie - utwór o oportunizmie - przemijająca cera przedstawia to zjawisko na płaszczyźnie rasowej, a i w czasach nagrywania Atomizera problem był zdecydowanie bardziej nasilony. Kolejny temat tabu, jakby nie było - ostatnio na topie, zwłaszcza kiedy myśli się u usilnym stawianiu czoła poprawności politycznej.

Gdzieś po drodze jest Kerosene, czyli (dla mnie) nie tylko najlepszy utwór albumu, ale i BB w ogóle. Co dziwniejsze, przybiera on zdecydowanie wolniejsze tempo niż pozostałe kawałki zespołu, jest zwyczajnie najmniej punkowy ze wszystkich, a jednak najbardziej pociągający. Wstęp z lekka pokrywa się z głównym motywem Passing Complexion, jednak ma tutaj bardziej hipnotyczny i rozchwiany wymiar. Tutaj silnym jest to charakterystyczne "niestrojenie" gitary, a jednak to wciąż tylko Drop D. Szybko jednak wiosło usuwa się w tło, ustępując tym samym zabójczemu duetowi bas-phaser, budującemu genialną warstwę rytmiczną. Mistyczna gitara powraca wraz z refrenem, co potęguje wrażenie narastające napięcia - kultowe: "Set me on fire, kerosene" to już sztos dla fanów grupy. Kawałek podejmuje niezwykle poważny temat... nudy. Normalnie. Gościu się nudzi, a że w okolicy jest benzyna, to czemu by jej nie wykorzystać. W przeciągu ostatniej minuty utworu następuje genialny "wybuch" instrumentalny, który w niebanalny sposób łączy się z tekstem.

Jest i Bad Houses, któremu Killing Joke już wychodzi bokiem, a jednak ja odnajduję spore ślady tego utworu w dość świeżych dokonaniach The Woken Trees - ma on tak samo melodyjny post-punkowy wydźwięk jak wszystko z jedynego krążka TWT. O sile tego utworu stanowi specyficzna tonacja gitary, o lekko elektronicznym/mechanicznym (?) zabarwieniu. Tego się nie da wyjaśnić, to trzeba usłyszeć. Ponownie BB spisali się na medal z drugim dnem kawałka - na pierwszy rzut ucha, opowiada on o odwiedzinach w domu rozpusty, burdelu, jak zwał, tak zwał. W każdym razie, wizyta ta budzi w podmiocie (w nas samych) odrazę, nie chcemy tego więcej robić, a jednak wracamy tam jeden raz, drugi, i kolejny. Łatwo przełożyć to na każdą inną perwersję, nałóg. Wrażenie całości popiera bardzo poetycki wydźwięk wokalu Albiniego.

Cała płyta zmaga się z brutalną prawdą życia codziennego w iście nieznoszący sprzeciwu, niekonwencjonalny, hałaśliwy, idealnie oddający istotę tematu sposób. Okej, pisanie utworów o ćpaniu, podpalaniu się i gwałtach, to jeszcze żaden wyczyn. Dodajcie do tego jednak oryginalny, kunsztownie wypracowany styl, który po dziś dzień inspiruje twórców noise'u i post-punku. Polecam jednak zacząć od BB, by dopiero potem rozkoszować się odnajdywaniem ich wpływów gdzie indziej. A już najlepszym wyborem na początek tej chorej przejażdżki po brudnej i namacalnie obrzydliwej części tego padołu, będzie Atomizer.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz