wtorek, 11 listopada 2014

20 000 dni na Ziemi - wrażenia

Wczoraj pozwoliliśmy sobie z Orianą zawitać do klubu filmowego w Gdyni w celu obejrzenia filmu o legendzie muzyki (i nie tylko), jaką bez wątpienia jest Nick Cave. No, na pewno kojarzycie, taki mało znany gościu z Nick Cave & The Bad Seeds. Wracając - pierwsze pozytywne wrażenie wywarł na mnie sam klub i jego repertuar, bo jak się okazuje, takie miejsca nierzadko emitują dużo ciekawsze filmy niż normalne, mainstreamowe kina. Z tej przyczyny postanowiłem jakoś bardziej na serio zainteresować się tym, co akurat leci i na pewno będę śledził zmieniający się repertuar. A sam film (jego tytuł: 20 000 dni na Ziemi, jakbyście się jeszcze nie domyślili) również mnie nie zawiódł, choć z łatwością można do paru rzeczy się przyczepić.


No więc mamy naszego Nicka Cave'a. Oto mija mu dwudziestotysięczny dzień życia, co jest idealnym pretekstem do nakręcenia quasi-biograficzno-filozoficzno-refleksyjnego filmu. Sam muzyk napisał scenariusz (przynajmniej miał w nim wielki udział), zatem można przypuszczać, że tak rzeczywiście wygląda dzień z jego życia. Fabuła rozpoczyna się porankiem, Cave wstaje razem z budzikiem, ogarnia się, czas leci, widzimy próbę zespołu w studiu, wizytę u terapeuty, na której dowiadujemy się nieco o młodości naszego bohatera; później widzimy, jak spędza czas ze swoimi synami, aż na końcu uczestniczymy w koncercie i kończącym film wieczornym spacerze Nicka po plaży. I owszem, można się bardzo wiele dowiedzieć na temat rzeczonego muzyka, jednak wszystko, ale to wszystko trzeba ująć w ogromny cudzysłów. Może nie jest bardzo jasne, jednak jest znacząco wyczuwalne uczucie sztuczności, być może zamierzonej przez scenarzystów. Cave w wielu scenach "ironizuje" na swój własny temat, szczególnie widoczne może to być w scenie, w której przegląda zdjęcia z młodości, lub na przykład czyta swój testament napisany przed laty.

Sceny terapii również nie powinny być odbierane bardzo dosłownie. O ile wyglądają autentycznie (w końcu to wizyta u terapeuty), o tyle są na swój sposób wyidealizowane i metaforyczne - w ten sposób osobiście odebrałem film bardziej jak wywiad z Cavem, w którym mamy szansę poznać jego punkt widzenia na wiele spraw, na muzyków, z którymi współpracował, oraz na muzykę samą w sobie - bo poniekąd to ona jest motorem napędowym samej osoby bohatera, jak i całego filmu. Będziemy mogli ujrzeć kilka krótkich rozmów z osobami, z którymi swego czasu tworzył Cave, przewinie się na ekranie na przykład Kylie Minogue, czy były członek Nick Cave & The Bad Seeds, a obecny Einstürzende Neubauten - Blixa Bargeld.

Postać Cave'a była postacią enigmatyczną od zawsze - od narkotycznych, hałaśliwie niebezpiecznych czasów The Birthday Party, aż po bardziej ustatkowane rockowo-poetyckie Nick Cave & The Bad Seeds - gdzieś pośrodku zawsze była osoba tego nieco ekscentrycznego, bardzo artystycznie podchodzącego do wszystkiego estety-barda. Po seansie pojawiło się jeszcze więcej pytań, choć przyznaję, wiele z moich wcześniejszych uzyskało odpowiedzi. Wcześniej nurtowała mnie także kwestia tego, czy właśnie ten człowiek nadaje się na film, który opowiadałby o jego życiu. Teraz już wiem, że był to jeden z lepszych (żyjących jeszcze) wyborów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz