wtorek, 15 lipca 2014

Bardzo Dziki Rockstar, czyli o Red Dead Redemption słów kilka

Odkąd mam komputer uwielbiam grać w gry. Moimi ulubionymi grami są te, w których twórcy udostępniają nam ogromny świat, który możemy zwiedzać wedle własnych upodobań. Takie gry, w których nic nam nie jest narzucone, w pewnym momencie możemy sobie zwyczajnie olać całą fabułę i pójść poodkrywać cóż ciekawego kryje wirtualna piaskownica ufundowana nam przez programistów. A już w ogóle jest wspaniale, gdy taki świat kipi wszelkimi "znajdźkami", dodatkowymi aktywnościami, minigierkami, pobocznymi zadaniami, ciekawymi postaciami. Wszystko co najlepsze w sandboxach zapewnił mi Red Dead Redemption. Pierwszy kontakt z tym tytułem miałem niedługo po jego premierze, czyli jakoś w 2009 roku. Byłem wtedy u znajomego, który miał PS 3 i zaprosił mnie do siebie, "bo miał taką nową, fajną grę o Dzikim Zachodzie". Odpadłem.






 Od pierwszych scen RDR, które ujrzałem na telewizorze mojego kumpla byłem oczarowany "Że jak to? Że Dziki Zachód? Że można łapać konie? Że można ludzi wiązać na lasso?". Na wszystkie te pytania chwilę później uzyskałem odpowiedź. Miałem całą masę zabawy grając wtedy u kolegi na jego konsoli. Nie bardzo interesowała mnie w tamtym momencie fabuła, ani na przykład kim jest główny bohater. Liczyło się  tylko to, że mogłem biegać sobie do woli po PRAWDZIWYCH teksańskich pustkowiach. Może nie do końca teksańskich, bo nazwy są nieco inne niż w rzeczywistości, niemniej jednak same granice między np. Meksykiem i USA są jak najbardziej realnie odwzorowane. Parę godzin później nastąpiły chwile goryczy, bo oto musiałem iść do domu. Nie miałem wtedy konsoli, więc jedyne co mi pozostało to:
#1. Nawiedzanie częściej kolegi tylko po to, by u niego sobie pograć;
#2. Wałkowanie filmików na jutjubie z RDR;
#3. Zakup konsoli i gry.
Opcje pierwsza i trzecia odpadały, bo nie szykowało się, bym miał dostać konsolę, a kolegi nie chciałem maltretować swoją osobą, zatem pozostało mi oglądanie YouTube. To pogorszyło sprawę, bo coraz bardziej chciałem mieć tę płytę u siebie i łoić w ten tytuł Rockstara ile się da.
 Mijały lata i w końcu dostałem Xboxa 360, było to w Boże Narodzenie A.D. 2012. Zauważyłem światełko w tunelu i oto już niedługo potem dostaję w swoje łapska świeże, zielonkawe pudełko z Red Dead Redemption, ba, dostaję je z DLC o zombie w zestawie! Większej błogości nie mogłem chyba osiągnąć. Jako osoba już nieco dojrzalsza od tego cieszącego się ze strzelania do krów trzynastolatka, którym byłem wcześniej, mogłem w pełni poznać i zrozumieć historię Johna Marstona, którego prowadzimy przez całą fabułę. Właśnie, fabuła. Jest miodna, jest więcej niż miodna. John Marston swego czasu był w gangu, porzucił jednak ścieżkę nieprawości dla żony, z którą ma syna, Jacka. Rodzina szczęśliwie mieszka w gospodarstwie na północy kraju, w końcu jednak na jego rodzinie kładzie łapska rząd. Marston musi pojmać i wydać władzom swoich dawnych ziomków z gangu, inaczej już nigdy nie ujrzy rodziny. I to jest właśnie celem gry. Marston jest skurczybykiem z krwi i kości. Jest typem gościa, który budzi respekt od samego wejścia do saloonu, pewny siebie, nie owijający w bawełnę, opanowany, silny charakterem. Absolutnie jeden z moich ulubionych protagonistów w grach. Właściwie każda z pierwszoplanowych postaci w grze zasługuje tutaj na specjalne względy. Każda z nich jest zagrana idealnie, ma swoje problemy, cechy charakterystyczne, manierę i niepowtarzalną osobowość. Bardzo ludzką, to trzeba przyznać.

Jeśli mowa o fabule - jest ona poprowadzona bezbłędnie. Nie ma momentów, w których niepotrzebnie zwalnia albo przyspiesza. Tempo jest bardzo przemyślane, po jakichś bardziej złożonych, nastawionych na walkę momentach, może się nam trafić misja, w której będziemy zwyczajnie prowadzić bydło do zagrody. Takich smaczków jest cały stos.

Masz problem, Johnny Boy.
O świecie już zdążyłem nieco napisać, ale powiem jeszcze raz - jest to chyba najbardziej przekonujący, żywy świat w historii gamingu kiedykolwiek. Owszem, lwia część mapy to pustkowia, równiny, kaniony, ale to nie przeszkadza jej w byciu niesamowitą. Na każdym kroku znajdziemy jakieś zwierzę (a ich gatunków jest tu cała kupa), a to zaczepi nas ktoś z prośbą o pomoc, a to komuś wóz ukradli, a to jakiś piękny, czarny mustang, którego chcemy pochwycić. Tu zawsze jest co robić, w przerwie od fabuły możemy pojechać zapolować sobie na niedźwiedzie w chłodne rejony Tall Trees, przejechać się pociągiem po Meksyku, zagrać sobie w pokera albo kości w saloonie, napić się przy barze. A to i tak dość ogólnikowy opis.

Model strzelania, krycia się przed pociskami i jazda na koniu nie mogły być lepiej zrobione. Rockstar osiągnął w tej kwestii mistrzostwo. Jeśli chodzi o jazdę na koniu, to pobił nawet twórców "Shadow of the Colossus".

Na pochwałę zasługuje grafika. Dzisiaj, po pięciu latach od premiery kompletnie nie widać po niej upływu czasu. Jest tak samo zjawiskowa i realistyczna jak wtedy. Każdy krzaczek poruszający się na wietrze, rzeka płynąca i pieniąca się na brzegach, grzmoty na horyzoncie i siąpiący deszcz w czasie burzy potrafią urzec. I dźwięki są niesamowite. Z lekka dzikozachodni ambient, wystrzały z rewolwerów, czy jeżący włos na karku wrzask dzikiej pumy dopełniają klimatu produkcji.

Po przejściu gry mój entuzjazm nieco opadł. Nie to, że gra mi się nie podoba, bo jest genialna Chodzi o to, że teraz już znam ją bardziej, osobiście do niej przysiadłem i ją przeszedłem. Wciąż jednak zachwycam się, gdy przypominam sobie jak wiele sekretów wciąż kryje przede mną świat tej gry. Jak wiele wciąż mogę mieć radości odwiedzając ponownie te miejsca. Tak jest, w moim mniemaniu najlepsza gra Rockstara. I chyba najlepszy sandbox do tej pory, w moim mniemaniu. Oddzielny wpis poświęcę DLC zatytułowanemu "Undead Nightmare", bo owszem, zasługuje ono na oddzielny wpis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz