Tytuł oryginału: Hobbit: Battle of Five Armies
Rok wydania: 2014
Reżyseria: Peter Jackson
Gatunek: fantasy, przygodowy
Kraj: Nowa Zelandia oraz najlepsze i jedyne państwo świata, Junajted Stejts of 'murica
Jak sugeruje tytuł (niewłaściwie, rzecz jasna), z mojej recenzji powinno wynikać, że Jackson strzelił sobie w kolano i w ogóle co to za poroniony pomysł robić film z dwudziestu stron książki. Okej, na papierze i w teorii to zakrawa o absurd. Jednakże tytuł wpisu podsumuję w sposób następujący: Jackson wiedział kiedy zejść i to zrobił. Ba, w wielkim i zapierającym dech w piersiach stylu. Ale od początku!
Kto nie zna Władcy Pierścieni? Nawet jeśli nie czytałeś, drogi czytelniku, ani jednej części tolkienowskiej sagi (która, dla ścisłości, jest jednym z prekursorów nurtu fantasy w literaturze), najpewniej miałeś chociażby symboliczną styczność z jej ekranizacją wyreżyserowaną przez Petera Jacksona jakieś... 10 lat temu. Tak jest, trylogia jakiś czas temu skończyła 10 lat. Natomiast w roku 2012 do kin weszła PIERWSZA część trylogii ekranizującej książkę zatytułowaną Hobbit, czyli jakby nie było (podobnie jak George Lucas ze Star Warsami), reżyser zabrał się do tworzenia dzieła od dupy strony i pierwszą część zostawił sobie na koniec. Nie to jednak sprawiło, że fani papierowego pierwowzoru zaczęli zalewać się żółcią w przerwach od niekontrolowanych ataków padaczki w stylu epileptyka na hard-techno dyskotece. No bo w zasadzie - jaki sens ma tworzenie trylogii filmowej z książki liczącej około 200 stroniczek? Wydanie nie gra roli - zawsze jest ich mało.
Oczywiście, nikt nie wątpi, że jednym z najważniejszych powodów jest góra zielonych papierków z wizerunkami jankeskich prezydentów - fani zawsze się znajdą, a sprawdzonymi metodami uda się ich zadowolić w jakimkolwiek stopniu. Tak czy owak, wkład pieniężny zawsze się zwróci. Wracając, na krótko przed premierą drugiej części w 2013 roku (Hobbit: Pustkowie Smauga), nadrobiłem część pierwszą i prawdę mówiąc - zatkało mnie. Nie spodziewałem się tak przemyślanych nowych wątków, których w książce w ogóle nie było, tak dopracowanego zobrazowania uniwersum (pomimo wyraźnego postawienia na widowiskowość), genialnej obsady i tego uwielbianego przez wszystkich (przeze mnie także) poczucia przygody, które przywoływało ducha starej przygody. Niezwykła Podróż była niezwykle udanym filmem, w którym Martin Freeman jako Bilbo Baggins, i cała kompania krasnoludów z Thorinem na czele (nie zapominajmy o Ianie McKellenie/Gandalfie) pokazali się od najlepszej strony i zdali sprawdzian na piątkę z małym plusikiem. Pustkowie Smauga rozkręcało się dość długo i mozolnie, aby osiągnąć kulminację we wnętrzu skarbca Samotnej Góry - siedlisku tytułowej gadziny dubbingowanej przez Benedicta Cucumberbitcha. Zabawa w ganianego między Bilbem a smokiem okazała się być najmocniejszym punktem produkcji, zakończenie natomiast dawało nadzieję na spektakularne zakończenie "władcopierścieniowej" kariery Jacksona.
Jak jest w rzeczywistości? Jest, cóż, dość nierówno. Podobnie jak w trakcie oglądania Powrotu Króla, widz w którymś momencie uświadamia sobie, że uczestniczy w ostatnich aktach tej wspaniałej przygody, dosięga go melancholia i rzeczywiście łatwo wczuć się w takiej sytuacji w to, co dzieje się na ekranie przed naszymi oczyma. Zwłaszcza, że wizualny aspekt filmu, podobnie jak dźwiękowy, uważam za najmocniejsze zalety Bitwy Pięciu Armii. Nie humor, nie grę aktorską, nie sam przebieg fabuły obudowanej jacksonowskimi dodatkami, a właśnie wizję Śródziemia, które o tej porze roku wygląda niebywale pięknie i ujmująco. To właśnie w momentach zawieszenia kamery na krajobrazie, Mieście na Jeziorze, mrocznych pustkowiach Gundabadu, Samotnej Górze, polach starcia między armiami, najbardziej odczuwałem klimat starej trylogii. Miałem świadomość tego, że większość obrazów pojawiających się przed moimi oczyma nie wygenerowała natura, a blaszak jakiegoś znoulajfiałego grafika, jednak to właśnie CGIem stoi ten film. Można marudzić, że go za dużo, że chciało się filmu, a nie animacji komputerowej, ale hejterzy - spadajcie na drzewo. Liczcie się z tym, że nie wszystko da się stworzyć ludzką ręką.
Urzekła mnie przemyślana praca kamery, która zwłaszcza w momencie palenia przez Smauga Miasta na Jeziorze, miała swoje momenty. Widziany przeze mnie chaos był kontrolowany, w pełni opanowany w swej dzikości. Ujęcia sprawnie jak żabka skakały z miejsca na miejsce - podobnie jak przeskoki fabularne. Na ekranie wciąż się coś działo, raz Gandalf, raz Azog i jego plugawe idee, w końcu Thorin i jego obłęd zamknięci w czterech ścianach skarbca. Richard Armitage zdecydowanie wysunął się na pierwszy plan w tej części trylogii. Oczywiście, od zawsze był jednym z głównych bohaterów, jednak tutaj to jego szaleństwo zdecydowało o takim obrocie spraw. W dużej części filmu Dębowa Tarcza marnuje czas na rozmyślaniach o odzyskanym bogactwie Ereboru, o tym, że w końcu jest królem i wystarczy się zabarykadować, Samotna Góra nigdy nie zostanie zdobyta. Posuwa się nawet do słów skierowanych w stronę swych przyjaciół, których bez wpływu przeklętego krasnoludzkiego złota nigdy by nie wymówił. Reszta obsady ponownie osiąga światowy poziom, krasnoludy jak zwykle bawią, Martin Freeman czaruje obyciem i grą całym sobą. On nie gra jakiegoś tam hobbita. On JEST hobbitem. Podobnie rzecz się ma z Ianem McKellenem i Christopherem Lee, którzy ponownie jak ogień i woda mają szansę zaprezentować mądrość Istarich.
Największym minusem okazała się sama bitwa. Jest zwyczajnie zbyt rozwleczona. Jackson bawi się non stop w straszenie widza, że: "ooo, uważaj teraz sobie zabiję tego gościa, bo on jest ważny i w ogóle", co w zasadzie sprawdza się w niewielu przypadkach. To jest właśnie widowiskowość, którą znienawidziłem w poprzednich częściach Hobbita. Być może nie jestem typem nowoczesnego widza, jednak dużo bardziej lubiłem charakterystyczną dla poprzedniej trylogii... powolność. Pewne rozwleczenie w czasie, swobodną kontemplację tego, co akurat dzieje się na ekranie, pewną zwiewność i ulotność. Muszę przyznać, że tamte filmy były także dużo bardziej poetyckie, nawet w trakcie bitew - przypomnę chociażby nieziemskie zobrazowanie walki w Osgiliath. Tutaj wszystko jest bardziej surowe i brutalne. Po prostu się naparzają, polub to albo nie. Ja polubiłem to średnio - co nie zmienia faktu, że wykonanie jest świetne i wizualnie nie ma niczego do zarzucenia. Poza momentami absurdalnymi scenami - Legolas biegnący po spadających fragmentach bruku wygrał medal niedorzeczności.
I koniec. Skończyła się ta wielka seria. Gdzieś tam majaczy Silmarillion w serialowym wydaniu, którego wyczekuję ze zniecierpliwieniem. Co dalej panie Jackson? Może dla odmiany, w końcu coś pan kompletnie schrzani?
Suma sumarum - trochę deficyt dawnego klimatu, trochę zbyt wielki nacisk na akcję, wizualnie, muzycznie, aktorsko - miodnie. Udane zakończenie sagi.
Ocena: 8/10
Ocena całej trylogii: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz