poniedziałek, 12 stycznia 2015

Swans - My Father Will Guide Me up a Rope to the Sky [Young God; 2010]


Zespół: Swans
Tytuł albumu: My Father Will Guide Me up a Rope to the Sky
Rok: 2010
Wydawnictwo: Young God Records
Gatunek: eksperymentalny rock, post-rock, ambient

W moim chorym umyśle jestem w stanie wyimaginować sobie natłok dobijających emocji towarzyszących Girze i reszcie ekipy podczas wydawania tej płyty pięć lat temu. Może nie nazwałbym tego strachem, a raczej solidnie podbudowaną niepewnością. Nikt normalny nie jest pewien sukcesu będącego efektem wydania płyty po !CZTERNASTU! latach przerwy twórczej - w sensie, przerwy pod nazwą Łabądków, bo wszyscy żyli, mieli się świetnie i produktywnie spędzali te półtorej dekady - spójrzcie chociażby na Young God Records tętniące życiem od zawsze, na zawsze - w tamtym okresie masakrycznie produktywnie współpracujące z The Angels of Light. Swans było jednak dla Giry wszystkim co miał i czym żył. Nigdy nie zdobyłby podobnej renomy grając solo na rozstrojonym akustyku rzewne ballady o porzuceniu przez Boga, czy prezentując podobny repertuar z Aniołami Światła. Swans było organizmem, który jakkolwiek rozczłonkowany, wciąż żył i tylko z pomocą mózgu Giry mógł osiągnąć nowy kształt wpasowujący się w realia nowego milenium.

I narodziło się, ponownie, jak Łabędź, he he, z popiołów. Połowicznie nowe składem, połowicznie żyjące starą i doświadczoną macierzą. Czy brzmi post-punkowo-rockowo jak The Great Anihilator? Czy jest surowym gwałtem bębenków spod znaku Filth? Czy jest dziwną fuzją wszystkiego po trochu, podobnie do Soundtracks for the Blind? A może jeszcze inaczej. Czy zapowiadało mistyczne mumbo-jumbo i funkowy noise zrodzony kolejno w The Seer i To Be Kind? Gira ma łeb na karku, czym już nie jeden raz się wykazał. Jeśli miał pomysł na The Seer już wtedy, to tylko lepiej dla niego. Najprawdopodobniej miał świadomość tego, że słuchacze nie znieśliby czegoś takiego, nawet ci najstarsi i najwierniejsi muzyce zespołu. Trzeba było wydać płytę, która jakoś podsumowałaby dotychczasową twórczość grupy, udowodniła światu muzyki, że nie boi się ona ewoluować, i że ma jeszcze kupę asów w rękawie/rękawach. My Father... obwieszczam najbardziej przystępnym i "słuchalnym" wydawnictwem post-rozpadowej ery Swans.

Cały album stoi w ogromnym rozkroku pomiędzy mrokiem i ogólną zagadkowością The Seer, a płynącą i nieomal progresywnie rozwijającą się rockowością To Be Kind. Poczynając od zapowiadanego na długo przed rzeczywistym wydaniem płyty No Words/No Thoughts, które w mistrzowski sposób (którego właściwie żaden zespół, jak dla mnie, jeszcze nie pobił) i typowy nie tylko dla nowych wydawnictw Swans, buduje gęste napięcie w ciągu kilku sekund, by w apogeum ugasić całość (i słuchacza) i pozostawić go samego z myślami, magicznymi dzwoneczkami i śpiewająco-monotonnie-recytującym głosem Giry (który, co czuć, sporo dojrzał od czasów Soundtracks for the Blind). Napakowano tu też sporo akustyki, tak niepodobnej do kakofonicznego łojenia będącego klasykiem dla muzyki nowojorskiej formacji - przykładem jest Reeling the Liars in, które - jak ktoś słusznie zauważył - brzmi jak kawałek grany od tak, bez przygotowania, na gitarze w otoczeniu znajomych, przy ognisku. Normalnie bym się zanudził. Tylko wtedy, gdy czegoś takiego byłoby więcej. A tutaj traktuję to jak zupełnie miłe przełamanie całości - kończysz z połamanymi hałasem kośćmi, by za chwilę położono ci na brzuchu puszystego kotka i obsypano brokatem. Sprzeczne uczucia, acz esencjonalne dla zrozumienia muzyki Łabędzi - zrozum to, słuchaczu. Pogódź się z tym, lub wracaj do miękkiego Dżoj Diwiżyn.

Jim to mój groove'owy highlight albumu. Może brakuje mu arytmii Mother of the World, nie ma złowieszczego swingu ze Screen Shot, ale jest bardzo "tubikajndowe". To chyba jedyny kawałek Łabędzi, który mógłbym polecić postronnemu słuchaczowi, który w jakiś sposób reflektuje blues-rockowe wariacje w nowocześniejszym i zmodyfikowanym wydaniu. Momentami gospelowy feeling robi cuda ze słuchaczem, a dźwięki cymbałków i nałożonych na siebie ścieżek gitar dają popis wybujałej wyobraźni muzyków. W tle basowe slide'y i metaliczny elektryk nie dają o sobie zapomnieć, choć teoretycznie są odsunięte na drugi plan. Jestem zbytnim pedantem, jeśli już mowa o takich detalach. Tu jednak nie mam się do czego przyczepić. Właściwie to wciąż zastanawiam się, czemu tak długo zwlekałem z posłuchaniem tego albumu.

Eden Prison to nieśmiały i młodszy brat The Apostate, który chciałby być dronem, ale jest za mały i (być może) mama mu nie pozwala. A tak na serio - GE-NIA-LNA rytmika i ten złowieszczy, powiedziałbym - apokaliptyczny motyw przewodni przełamujący bębny i bas, jest bezbłędny. Bridge to najsłynniejsze w świecie dum-dum-dum, repetatywnie wałkowane przez długie minuty - jednak w znacznie rozsądniejszych dawkach. Nie, nie usłyszycie tutaj półgodzinnego molocha pokroju Bring the Sun. Ja trochę żałuję, ale cóż. Ja jestem trochę... inny.

Na koniec taki smaczek, w środowiskach fanowsko-szyderczych, wielbione przez wszystkich You Fucking People Make Me Sick. Przede wszystkim bezbłędna "konotacja" (sarkazm) tytułu z ogólnym sposobem przedstawienia fabuły utworu. Przesłodki poetycki twór o tym, że nie powinno się płodzić dzieci. Bo nasza ukochana Matka Ziemia i tak ma dość ludzi, którzy wszystko niszczą i nie dbają o świat, po którym stąpają. Jednak wciąż decydują się na reprodukcję, która jedynie pogłębia poczucie beznadziei i zbliża nas do nieuchronnej egzystencji na jałowym świecie, co świetnie obrazuje ostatnie parę sekund utworu - bezładna i chaotyczna kakofonia rodem z koszmarów. Świetny przekaz w świetnym stylu. Gościnny występ Devendry Banharta i jego córki również nie pozostawia wiele do życzenia.

Nic dodać, nic ująć. Kolejna z płyt Swans, która od pierwszego odsłuchu zagościła na liście moich ulubionych wydawnictw z ich dyskografii. Genialna introdukcja dla kolejnych albumów, która paradoksalnie nie niknie w ich cieniu, a odznacza się oryginalnym stylem i klimatem, co w perfekcyjny sposób zapoczątkowało nowy (i być może najlepszy) okres w dziejach nowojorskiego zespołu. Hałas w umiarkowanych dawkach także da się pokochać. Ba - powinno się.

Ocena: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz