Już od dawna nosiłem się z zamiarem przeczytania tej książki. W końcu moje wątpliwości i brak wolnego momentu na przeczytanie rozwiało ogłoszenie Ferdydurke moją tegoroczną lekturą. W sumie to nawet się ucieszyłem, bo oto nadarzyła się niepowtarzalna okazja, by zaspokoić ciekawość. Z drugiej strony - narodziło się jeszcze więcej niepewności i przerażenia, bowiem z zasłyszanych i przeczytanych opinii dowiedziałem się, że fabuła jest absurdalna, niezrozumiała, skrajne głosy twierdziły, że po prostu głupia. Niezależnie od własnego zdania, obowiązek szkolny wywarł na mnie presję przeczytania najbardziej znanego dzieła Gombrowicza. Przyznaję, takiej dawki surrealizmu dawno nie łyknąłem.
Głównym bohaterem jest Józio. Facet ma 30 lat, niedawno zdecydował się na pójście za głosem serca i rozwijanie się w kierunku literackim. Sprawy przybierają dość niepokojący, ba, DZIWACZNY obrót już po kilku pierwszych stronicach, kiedy to naszego protagonistę w jego własnym domu nawiedza jego były nauczyciel, profesor Pimko. Jakkolwiek dziwny i niepojęty byłby ten fakt - wciąż po wielu próbach i staraniach w celu zrozumienia jest on do przełknięcia. Rtęć w termometrze abstrakcji powoli podnosi się, gdy wyżej wymieniony Pimko, ni stąd, ni zowąd zaczyna oceniać rękopisy Józia, ot tak, jakby był "chłopięciem" siedzącym w szkolnej ławie, ciekawym świata i nieopierzonym - w dodatku, z warsztatem literackim mającym tyle wspólnego co jastrząb z kredkami. Wedle oceny profesora nasz główny bohater do kariery literata zwyczajnie się nie nadaje. Diagnoza i rozwiązanie jest jedno. "Niech ćwiczy, ćwiczy, i jeszcze raz ćwiczy!" - pomyślicie. Gombrowicz decyduje się na krok, który każdego z nas zabiłby, gdybyśmy byli na miejscu głównego bohatera (zważając na obecny stan polskiej edukacji) - cofa go do jego starej klasy gimnazjalnej.
Rozwiązanie to zainicjuje całą lawinę absurdu po stokroć wyższego niż to, co przeczytamy w pierwszym rozdziale, możecie mi wierzyć. Podróż w czasie przypomina Józiowi o jego dawnych kolegach, towarzyszach szkolnej katorgi, a także o zadaniu szkoły względem młodego, dorastającego już człowieka. Jakie było to zadanie? Właściwie sam nie wiem, wiem jednak, że system nauczania WCALE nie różni się od naszego, realnego. Szkoła uczy nas myślenia schematami, dostosowywania się do sytuacji niczym kameleon, zapamiętywania, na którym przecież nie buduje się własnego światopoglądu. Ten wspaniały przybytek "kwitnącej wiedzy" dość skutecznie tłamsił nawet najjaśniejsze przejawy indywidualizmu. Indoktrynacja nie zna granic. Najlepszym przykładem tego zjawiska w dziele Gombrowicza jest kultowa scena lekcji języka polskiego, na której dowiadujemy się, że "Słowacki wielkim poetą był". No po prostu, bo był. Sądzisz inaczej? Nie, nie możesz sądzić inaczej. Jesteś w szkole.
Dość ogólnikowo opisałem schemat fabuły, wiedzcie jednak, że w motywie szkolnym kryje się przepis na całą resztę książki. Pod gęstym sosem groteski, dziwactw, żartów i absurdalnych dialogów kryje się silna i głęboka metafora. Głównym celem Gombrowicza było uświadomienie ludzi (nie tylko młodych) w procesie kształtowania się osobowości, kreowania "własnego ja", niepoddawania się schematom i niewygodnym dla nas wzorcom. Przyznaję, że w wielu momentach treść była stuprocentowo żenująca, aluzjom do "pup" nie było końca, ale jest w tej dziwności jakaś metoda. I jest to metoda ponadczasowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz