poniedziałek, 30 czerwca 2014

O tym, jak przekonałem się do Swans

Przyznam szczerze, że od początku mojej przygody ze Swans zespół ten wydawał mi się...hmm, dziwny. Despotyczny dziadek Gira wykrzykujący pozornie nie mające sensu słowa, wszystkie instrumenty generujące wspólnie chorą kakofonię topiącą wszystkie szare komórki naszego mózgu i przeszywającą nas na wskroś - czego chcieć więcej? A tak na serio - przygodę rozpocząłem z ich pierwszym albumem zatytułowanym "Filth", który wydany został w 1983 roku. Nie wiem za bardzo jak to opisać, musicie posłuchać tego sami. Nie był to album, którego polecałbym słuchać do snu - powolne, hałaśliwe konstrukcje zamykające nas w swoistej klatce - a to i tak opis dość łagodny. Wyobraźcie sobie jeszcze jakąś cienistą postać podchodzącą do was z prętem i naparzającą z całej siły w kraty owej klatki - teraz już bliżej prawdy. Zresztą, oceńcie sami.



Czego by nie mówić o debiucie "Łabędzi", trzeba przyznać, że miał on charakterystyczny, duszny klimat, który w jakiś sposób mi się spodobał. Ale też nie byłem nim jakoś specjalnie oczarowany, byłem wręcz zawiedziony, gdyż uprzednio przeczytałem całą kupę opinii o wybitności Swansów. I tak słuchałem wybiórczo kolejnych albumów, ale wciąż nie mogłem odkryć tego czegoś, co miało do mnie przemawiać.
W roku 2012 wydali płytę "The Seer" przez wielu krytyków określaną jako opus magnum zespołu. Stwierdziłem, że może ona ostatecznie przekona mnie do siebie i w końcu będę umiał wymienić całą masę powodów, dla których kocham ten zespół. Niestety, było tragicznie. Utwory KOSZMARNIE mi się dłużyły (tytułowy utwór trwa 32 minuty), odrzucały mnie od siebie, były... dziwne. I tak minęły dwa lata i mamy rok 2014. Swansi wydają płytę zatytułowaną "To Be Kind". Z okładki gapi się na nas mordka jakiegoś niemowlaka. Przeczuwam ponownie jakieś niepojęte dźwięki, o niepojętym znaczeniu, długości. Jednak dałem im kolejną szansę. I wtedy właśnie przekonałem się, jak wielkim byłem idiotą do tej pory.

Wiele osób wielce sobie chwali podzielność uwagi i traktuje to jako fantastyczną cechę. I ja tak uważam w wielu aspektach, ale płyta "To Be Kind" oduczyła mnie tego nawyku w kwestii muzyki. Otóż, słuchając poprzednich albumów Swans jednocześnie robiłem co innego, przez co właściwie odbierałem jedynie strzępki utworów. Nie wzruszały mnie one, bo wydawały mi się monotonne i jednostajne. Po przesłuchaniu najnowszego dzieła zespołu stwierdzam, że już teraz jest to jeden z moich faworytów w tym roku. Utwory są długie, owszem, ale co do mnie dotarło to to, że mienią się. Zmienia się ich tempo, przez chwilę słyszymy spokojną kołysankę, by za chwilę uderzyła w nas fala dźwięku. Szamański Gira otoczony tym wszystkim wyczarowuje swoim głosem kolejne słowa stawiając obok siebie takie zwroty jak "fuck" i "amen". Hipnotyzujący rytm i folkowe wstawki to jedne z niewielu elementów zawartych w pojedynczym utworze Swans. Każdy z nich można by dzielić na kolejne, mniejsze części, a i tak uzyskiwać ciekawy utwór.

Wielu zespołów można słuchać w tym samym czasie np. jedząc obiad, robiąc zakupy, sprzątając w pokoju, lub grając w gry na przeglądarce, ale nie w tym wypadku. Ekipa pod wodzą Giry tworzy złożoną, bogatą muzykę  nie bez powodu zwaną eksperymentalną. Tutaj automatycznie musimy zaangażować się w to, co robimy. Na początku może to być nieco trudne, mogę jednak obiecać, że zostanie to wynagrodzone.
Ja  zamierzam do każdego albumu wrócić co najmniej raz. Tym razem podejdę do nich z pełną uwagą.

Na koniec nie kawałek z "To Be Kind", bo NIESTETY W NASZYM KRAJU NIE OBSŁUGUJE, ale macie ten, też jest cool.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz