niedziela, 29 marca 2015

Cocteau Twins - Garlands [4AD; 1982]


Zespół: Cocteau Twins
Tytuł albumu: Garlands
Rok: 1982
Wydawnictwo: 4AD
Gatunek: post-punk, ethereal (?)

Lata osiemdziesiąte. Gdybym miał wehikuł czasu (do czego oczywiście dążę), to nie zawahałbym się nawet przez moment przed ustawieniem tego właśnie okresu dziejów ludzkości jako punktu docelowego na panelu kontrolnym mojego niezwykłego wynalazku. To definitywnie mój ulubiony okres w dziedzinie rozwoju kultury wszelakiej, od kinematografii, aż po muzykę (na której chciałbym się tutaj skupić). To właśnie wtedy narodziło się (lub stało się bardziej powszechnymi) mnóstwo gatunków, które wcześniej raczkowały, albo też zwyczajnie nie umiały zdefiniować się w swoich zasadach. To czasy niepokoju, w których największe triumfy święcił post-punk i cała gama okołorockowych typów muzyki, przeważnie o bardzo pesymistycznym, nieomal dekadenckim wydźwięku. To taki romantyzm w muzyce - nie do końca wiadomo o co chodzi, ale to fantastyczne w swej efemeryczności i odmienności od głupiego materializmu. Rok 1980 zaowocował powstaniem wytwórni 4AD, czyli aż do czasów dzisiejszych jednego z najbardziej dochodowych, a zarazem alternatywnych wydawnictw muzycznych. Jednym z najsłynniejszych dzieciąt 4AD okazało się być Cocteau Twins, co do którego pierwotnie miałem dość mieszane uczucia. Po prostu, posłuchajcie sobie któregokolwiek ich utworu z pierwszego albumu, a zrozumiecie, że to nie jest zespół, który można rozpatrywać w typowych kategoriach.

Cocteau Twins to trio pochodzące ze Szkocji. Zespół tworzyli pierwotnie Will Heggie (baśka), Elizabeth Fraser (wokal) oraz Robin Guthrie (ogarniający trochę gitarę, trochę bas i cały bajzel z automatem perkusyjnym). W 1983 Heggie powiedział papa (albo został bezpardonowo wykopany) i w ramach focha stworzył Lowlife. Został zastąpiony przez Simona Raymonde'a, który w zespole trwał do końca (czyli do 1997), jednak przy tworzeniu Garlands brał udział jeszcze Heggie. Grupa istniała od 1979, jednak przez dłuższy czas szukali sobie kogoś, kto wydałby jakiekolwiek ich płyty. Dopiero po trzech latach z pomocą przyszło im wspaniałomyślne 4AD, co koniec końców okazało się być jednym z najbardziej trafionych deali w historii wytwórni.

Kiedy robiłem pierwsze podejście do Garlands, nie wiedziałem jeszcze do końca czego oczekuję. Ciężko mi było sobie wyobrazić fuzję post-punku z damskim wokalem (błądziłem myślami gdzieś w rejonach Xmal Deutschland, którzy notabene wydali pierwszy album za pośrednictwem 4AD) i etherealu, o którym w sumie nie miałem zielonego pojęcia i, jak mi się obecnie wydaje, jest to termin raczej orientacyjny, nie może być głównym gatunkiem, a jedynie charakterystyką wydźwięku danego post-punku czy szeroko pojętego rocka, do którego się odnosił (podobnie taguje się darkwave'ową Lycię chociażby). Po pierwszym odsłuchu byłem jakby zawiedziony. Bo to ani Lycia (nie wiem co sobie ubzdurałem, ale jakby tak pomyśleć, to istnieje bardzo cienka linia pokrewieństwa), ani żwawe bębny i bas spod znaku Xmala. A już szczególnie zadziwił mnie wokal (serio) - rozedrgany, dziwny, może nawet trochę niezrozumiały.

A teraz - moje obecne zdanie na temat tego albumu, po wielokrotnym przewałkowaniu go, bez jakichkolwiek prób odniesień wydawnictwa do innych wykonawców.
Cocteau Twins wylansowali nie-ziem-ski styl w swojej muzyce. Cały ten zabieg jest niemożliwy do podrobienia, tak jak niemożliwe do podrobienia są totalnie powalone strojenia Thurstona Moore'a. Nawet ciężko to ubrać w słowa - to jak mega spowolniony post-punk z zachowanymi wszystkimi cechami gatunku (rytmiczne garnki, intensywny bas, gitara o mrożącym wydźwięku) z wokalem, który po czasie przemówił do mnie jako jeden z najoryginalniejszych głosów damskich spośród wszystkich jakich miałem okazję słuchać. Panowanie Elisabeth Fraser nad dźwiękami generowanymi przez jej struny głosowe przypomina mi starannie dopracowane ewolucje doświadczonej baletnicy. Choć taniec i śpiew to dwie różne dziedziny kultury, Fraser zdołała je zrównać pod względem kunsztu. Muzyki Cocteau Twins (zwłaszcza na Garlands) nie słuchało się dla "zajebistego riffu i pierdolnięcia blastów". To dzięki zespołom takim jak ten nie mam oporów przed nazywaniem muzyki dziedziną sztuki. Współczesnej muzyki, y'now, 30 lat nie robi różnicy.

Już początek definiuje styl całości - Blood Bitch rozpoczyna się tłustym basem z reverbem, by za chwilę przy pomocy gitary wygenerować zabójczą chmurę niepokojącego klimatu, a wszystko to przy niebywałej rytmice automatu. Niepewność i mrok lat 80' to za mało, by opisać specyfikę tego albumu. Moment wejścia dzikiego vibrato Fraser (rozpływam się, wiem) budzi całkiem niezgorszy paradoks. Anielski i rozedrgany głos (będący bezbłędnym instrumentem) i ten klimat. To właśnie tę kombinację ciężko mi było przetrawić dawniej. Zdziwaczałem.
Koniecznie przeanalizujcie liryczną warstwę, nie tylko tego wydawnictwa, ale i całej twórczości Cocteau Twins. Ich teksty po prostu nie mają najmniejszego sensu, a opowieść snuta w kolejnych wersetach jest przeważnie fantastyczna i dziwna, momentami brutalna. W późniejszych latach Elizabeth Fraser posuwa się nawet do śpiewania w wyimaginowanym języku. Skoro do tej pory to nie miało sensu, to czemu nie mogłoby nie mieć go jeszcze bardziej, hę?

Blind Dumb Deaf  to jeden z moich faworytów tej płyty. To kolejne ze świadectw poetyzmu Garlands, które samo w sobie jest niebywale pięknym albumem, jednak na stuprocentowo dołujący sposób. Wspaniały zapętlony motyw gitary, powolny bas wybrzmiewający gdzieś daleko w tle, jeden prosty beat, a na szczycie ten dziwny nosowy głos dziewiętnastoletniej wówczas Fraser, którego nie sposób z czymkolwiek pomylić. Nie zapomnijcie o interpretacji tekstu, bo pomimo okrojenia (przeważnie ich teksty mają kilka linijek), zakładam, że wpakowane jest w niego mnóstwo zapewne nieznoszącego kompromisu przekazu. Na odświeżonej wersji płyty istnieje również Blind Dumb Deaf (2), które brzmi jak demówka pierwowzoru. Jest znacznie surowsze w warstwie instrumentalnej, a w połączeniu z idealnie klarownym wokalem jest chyba jeszcze bardziej interesujące. Jeśli poszukujecie tu najbardziej post-punkowego utworu, to z pewnością jest to Hazel, utwór szybszy od poprzednich, bardziej stawiający na tempo i rytm, niż na właściwą melodykę. Ale ponownie: jeśli tylko tego oczekujecie po Cocteau Twins, to równie dobrze możecie nie zapuszczać się w te rejony. To nie jest "po prostu kolejny post-punk". To zespół, do którego podchodzi się indywidualnie. Jak do każdego innego białego kruka.

Spytacie pewnie dlaczego odniosłem się do tak niewielu utworów. Być może zabrzmię (... zaczytam?) jak waryjat, jednak pomimo pewnego wzorca, na podstawie którego powstały utwory Garlands, całość rozpatruję jak... tomik poezji. Ot tak. Dla jednego będzie wadą swoista schematyczność tego albumu (głównie dlatego płyta jest gnojona przez "wielkie" media, które podniecają się raczej Heaven or Las Vegas), jednak w całości pokochałem ją za niecodzienny i ponury klimat, a także za to oryginalne brzmienie, jeden ze znaków rozpoznawczych wczesnego CT. To właśnie tę specyfikę lubię w muzyce Cocteau Twins najbardziej i to właśnie z niej trio stopniowo rezygnowało w kolejnych wydawnictwach. Quo vadis, mój guście?

Ocena: 10/10*


* - trzecia dziesiątka na trzy albumy z ocenami (zieeew).






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz