sobota, 25 kwietnia 2015

I am Groot - Strażnicy Galaktyki

Tytuł oryginału: Guardians of the Galaxy
Rok wydania: 2014
Reżyseria: James Gunn
Gatunek: akcja/sci-fi
Kraj: USA

W ferworze przedmaturalnego obłędu obcyndalam się na wszystkie możliwe sposoby, efekty dwóch z nich zaobserwujecie na bazie tego wpisu:
a) oglądam filmy;
b) wylewam swoje opinie w internetach;
c) piję przy tym herbatę.

O Strażnikach Galaktyki przed obejrzeniem filmu wiedziałem mniej więcej tyle, że istnieją. Ot, kolejny z całego stosu superhero squadów niższej kategorii pokroju siódmej generacji X-Force czy Obrońców Zachodniego Wybrzeża (cokolwiek). Aby nie czuć się całkowitym laikiem w temacie, wcześniej zrobiłem mały research i man, oh, man, w jak wielkim błędzie byłem! Jak się okazało, Strażnicy Galaktyki odwalali niemałą robotę powstrzymując przez dekady (pierwszy skład powstał w 1969) takich typków jak chociażby Thanos - w dużym skrócie, robili porządek w kosmosie tam, gdzie Avengersi nie dawali rady. Przez komiksową wersję tej ekipy przewijało się mnóstwo postaci nie pojawiających się w filmie (między innymi Mantis i Warlock), jednak nie o tym tutaj. Skupię się całkowicie na kinowym przedstawieniu tej pozornie nie klejącej się bandy. A właśnie ona w jakichś 80 % stanowi o jakości tego filmu.

Postacie zostały zagrane fe-no-me-nal-nie - różnią się od siebie, mają swoje pobudki, które ostatecznie doprowadziły ich do członkostwa w Strażnikach Galaktyki, mają całkowicie odmienne poglądy i charaktery, w czym ogromna zasługa doborowej obsady. Mamy tu całkiem jajcarsko-sarkastycznego Ziemianina Petera Quilla/Starlorda (Chris Pratt), będącego czymś w rodzaju tamtejszego Hana Solo nowej generacji - to typowy cwaniaczek do wynajęcia lecący głównie za hajsem (a niebezpośrednio, za wygodą dla własnego tyłka) - perfekcyjny frontman, który - co najlepsze - nie jest bez skazy i właśnie ten egoizm (początkowy) czyni go naturalnym i prawdziwym. Jest i zielonoskóra (serio, czy to jedyny symbol "obcości"?) Gamora (Zoe Saldana) - wytrenowana zabójczyni wychowywana za młodu przez dość nieprzyjemnego typka (o czym więcej dowiecie się z samego filmu), jest także Drax, czyli szeroki jak szafa trzydrzwiowa quasi-barbarzyńca z najciemniejszych zakątków kosmosu kierowany rządzą mordu i zemsty - w niego wcielił się Dave Bautista, co do którego miałem pierwotnie dość mieszane uczucia, obawiałem się, że będzie bardziej drewniany od Groota, ale jednak wybrnął bezbłędnie. A właśnie - Groot, czyli humanoidalne drzewo (ugłosowione przez Vina Diesela), a zarazem połowa duetu Groot/Rocket. Drzewo i całkiem wyszczekany szop (którego głosem był Bradley Cooper), specjalista od broni palnej, plazmowej, laserowej i technologii w ogóle. Czy mogło być lepiej? Generalnie, polecam obejrzeć ten film dla samych monologów Groota. Kordian wymięka.
No, ale nie samymi prawymi charakterami ten film stoi. Naczelnym nemezis tej wesołej kompanii będzie tutaj Ronan (Lee-Thranduil-Pace), czyli niebieskoskóry typek z planety Kree, posługacz Thanosa, a przy tym nieziemsko (ha) ambitny gościu. Cóż można o nim powiedzieć? Macie ochotę strzelić mu w pysk przez ekran odbiornika, a to chyba oczekiwany przez twórców efekt, hm?

Jako największą zaletę wymieniłem postacie - i to prawda, ale poza ich wyjątkowością jako oddzielne byty, świetnie obserwuje się ich wzajemne relacje, często ze skrajnie negatywnych przechodzące w skrajnie pozytywne. Jakimś sposobem (pomimo obcości), bohaterowie Strażników Galaktyki okazują się być bardziej ludzkimi, zbudowanymi z krwi i kości typami. Drugim mega pozytywnym aspektem tej produkcji okazuje się być fabuła, która nie tylko dozuje napięcie, ale rozkręca się w idealnym tempie i nie dłuży się niczym każdy jeden dwudziestominutowy epizod brazylijskiej telenoweli (nie pytajcie skąd wiem, po prostu nie pytajcie) - są tu dość refleksyjne momenty, końcówa może nawet wzruszyć (serio, nie żartuję), a wszystko to przełamane jest ciętymi one-linerami Rocketa, Starlorda, Groota, czy wypowiedziami biorącego wszystko absurdalnie dosłownie Draxa.

Trzecim aspektem jest wizualny i dźwiękowy. To w zasadzie sci-fi, w którym ciężko odróżnić zieloną płachtę od realnych elementów, ale wygenerowane tła ociekają miodem, są wykonane dokładnie i widowiskowo, a już najlepiej wygląda Pino... ekhem, Groot i Rocket. Cóż, jeśli tak miałyby wyglądać nowe Gwiezdne Wojny Abramsa, to jestem za. A muzyka? Słodki i futurystyczny ambient. ALE nie tylko. Usłyszycie mnóstwo pochodzących zupełnie z Ziemi kawałków z lat 70' i 80'. A czemu, to już musicie sprawdzić sobie sami.

Podczas gdy komiksowi Strażnicy byli czymś w rodzaju międzyplanetarnych Avengersów (pod względem patosu i ogólnego nastroju), ich filmowa wersja to raczej luźne podejście do superbohaterskich ekip. Widowiskowa, dowcipna, a przy tym całkiem rozluźniająca odskocznia od poważnych i szaroburych klimatów silących się na smuty filmów o kolesiach w łachach z lateksu. Joł.

Ocena: 9/10