poniedziałek, 26 stycznia 2015

Indie-rogalowe patologie o biblijnym posmaku - The Binding of Isaac: Rebirth

Niestety, nie znalazłem bardziej trafnego obrazka.

Tytuł oryginału: The Binding of Isaac: Rebirth
Rok wydania: 2014
Studio: Nicalis
Gatunek: roguelike, dungeon crawler
Kraj: USA

Nigdy nie spodziewałem się, że jakakolwiek gamingowa pikseloza pochłonie aż tyle mojego wolnego czasu. To się stało... tak nagle. Otóż, któregoś razu włączam sobie podstawową wersję gry (The Binding of Isaac), ot tak, z ciekawości. I potem znowu, i jeszcze raz, i kolejny. The Binding of Isaac w oryginale było więcej niż uzależniające. Cholernie trudny rogal (roguelike, czyli oldschoolowe bieganie po losowo generowanych planszach i wyżynanie hord przeciwników) w iście retro oprawie, z diabelnie satysfakcjonującym ogromem przedmiotów i chorą stylistyką, skradł moje serce na długo. Wszystko jednak z czasem traci na uroku, podobnie było także z tym tytułem. Po jakimś czasie (około roku) pojawiła się odświeżona odsłona tego kozackiego dungeon crawlera, tym razem opatrzona podtytułem Rebirth. Niewiele myśląc, jak wzorowy maturzysta, postanowiłem stracić kolejne ogromne fragmenty życia na przebijanie się przez fale absurdalnie ohydnie zaprojektowanych adwersarzy. Ale od początku! O co tu chodzi? Gdzie biblijny aspekt? Poluzujcie zatem kalesony, bo oto spieszę z wyjaśnieniami.

The Binding of Isaac: Rebirth, podobnie jak oryginał, jest wariacją na temat biblijnej przypowieści o Abrahamie i jego synu Izaaku, który z polecenia Trójkąta Opisanego Na Oku, miał zostać zgładzony przez własnego padre. Ot tak, dla sprawdzenia siły wiary - bo wcale nie dało się tego zrobić w nieco... łagodniejszy sposób? Nie o tym jednak tutaj, tylko o samej grze. Izaak, będący naszym głównym bohaterem, kryje się w piwnicy, aby uchronić się przed złowieszczym fatum. W rzeczonym bejsmencie, pokonując kolejne armie przeciwników, ładuje się w jeszcze większą kabałę niż ta, która czekałaby go ze strony ojca - bo wiadomo, że ta akurat biblijna przypowieść skończyła się dość optymistycznym akcentem. Tak więc ta oto historia jest jedynie pretekstem do tego, by z pieśnią na ustach pokonywać kolejne pokoje, obrabiać tzw. Treasure Roomy ze skarbów, by ostatecznie zarzynając bossa danego piętra, skoczyć w mroczną czeluść prowadzącą na następne - od zwyczajnego Basementu, poprzez brudne i smutne Necropolis, na Sheolu czy Katedrze kończąc. A i każda z postaci (bo z czasem przyjdzie ci ich odblokować więcej, m.in. Judasza, Kaina czy chociażby Ewkę) ma swoje zakończenia, swoje przedmioty początkowe i swoje statystyki. Gameplayu co niemiara.

Losowość jest tu Twoim najlepszym przyjacielem, ale też najgorszym z przeciwników. Spójrzmy prawdzie w oczy - możesz trafić na genialny run świetnymi przedmiotami i miodem płynący, a możesz też trafić na taki, w którym badziewne akcesoria będą doprowadzać cię do torsji, aż w końcu staną się twoim katem i zginiesz od źle postawionej bomby lub zmyli cię twoja własna łza, tutaj pełniąca rolę pocisku. Ta gra się nie patyczkuje, a zadania nie ułatwiają także wymyślne maszkary, które przychodzi nam siekać od pokoju do pokoju. Bo jeśli o nie chodzi (zarówno o zwykłe moby jak i bossów, którzy także mogą mieć biblijną genezę, ale nie muszą*), to są zaprojektowane bez-błę-dnie. Gwarantuje ci przy tym, drogi czytelniku, że przy pierwszej rozgrywce nie ominie cię auto-pytanie w stylu: "co me oczy słyszą?!". Bo zmierzysz się tu z takimi stworkami jak zwyczajne muchy, pijawy czy pająki, ale zgładzisz też Dziecko-Arlekina (omg), skaczącą główkę z zajęczą wargą, czy gościa o imieniu Peep, który, no... leje pod siebie. Na ciebie zresztą też.

Oprawa graficzna sama w sobie robi tutaj całą grę, zwłaszcza w tej rozszerzonej wersji gry - podczas gdy tam wszystko wyglądało jak żywcem wyjęte z komiksu, tutaj już można swobodnie policzyć piksele. Oczywiście jest to zabieg celowy i dodaje jedynie smaczku, ba, przywodzi na myśl prawdziwe ośmiobitowe hiciory sprzed dekad. Muzyka to prawdziwy kosmos, z lekka melancholijne partie na klawiszach są przeplecione niemalże post-rockowymi (SERIO!) kompozycjami na elektryku. Nie muszę mówić, że dźwięki wszystkich stworków są również wykreowane świetnie i brzmią w zasadzie, no... zbyt groźnie jak na grę wyglądającą w TEN sposób!

Chciałbym dać maksa, ale aż nie przystoi, bo nie jest to w zasadzie wyjątkowo ambitna gra zmieniająca światopogląd. Owszem, z każdym podejściem wszystko będzie wyglądało inaczej, na odmienną modłę zbudujemy naszego bohatera, pokonamy innych bosów, być może sprzedamy życie za dodatkowe itemki w pokoju diabła (serio, i takie możliwości istnieją) - możliwości są chyba tysiące. Problem jest taki, że TYLKO i AŻ tyle ma do zaoferowania TBoI: R. Jeśli jednak interesuje was cudownie szybki gameplay i ćwiczenie palców w akompaniamencie dziwnych realiów - nie wiem na co jeszcze czekacie.

Ocena: 8/10

*- ciężko mi sobie wyobrazić, by walka z wielką kupą miała jakieś biblijne pochodzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz